2009 Maroko

Africa quest - cz.IV

 

2009.X.23 Rano ruszamy bez pośpiechu. Mamy jeszcze prawie 100km do asfaltu, po drodze trochę błota. Śniadanie zjemy w opuszczonej wiosce z gliny. Potem wjeżdżamy ponownie w Atlas i od razu przełęcz 1900m n.p.m. Kawałek pojedziemy główną drogą turystyczną w kierunku na Saharę. Pewnie spotkamy liczne kampery pełne emerytów, którzy zimują w marokańskich kempingach. Tak taniej niż żyć w Europie. Możliwe, że spostrzeżemy terenówki rajdowe na dojeździe do jakiegoś rajdu. To główna arteria. Ale nie daleko nią pojedziemy, zaraz znowu zjeżdżamy w interior z dala od turystycznego Maroka, bo nasza wyprawa to podróż a nie wycieczka. Wcześniej zatankujemy paliwo. Chwilę potem zaczyna się odcinek specjalny na orientację. Oczywiście nie jest obowiązkowy. GPS się przyda ale nie jest konieczny. Trzeba będzie pokonać kilkadziesiąt kilometrów hamady po zupełnych bezdrożach, tam nie ma żadnej drogi. Trochę jak pionierzy, a na pewno nie jak rajd Paris-Dakar, bo oni jeździli po łatwiejszych terenach. Odcinek kończy się w miasteczku z pełną cywilizacją. Potem mamy jeszcze do obejrzenia wielki, opuszczony ksar, czyli warowną wioskę i przejazd przez kanion z palmami do pustyni. Nocujemy na kempingu, punkt 911. Odcinek ma około 280km. 

23.10.2009, piątek

Wczoraj tuż po przyjeździe dwukrotnie mieliśmy gości. Uczestnicy kończącego się właśnie rajdu RMF-u. Na szczęście wpadli tylko na chwilkę, z ciekawości. Na szczęście – bo wolę tych śpiewających muezinów czy jakiś lokalny folklor, a nie cywilizowanych jak my warszawiaków.

Wieczór spędziliśmy jak zwykle w zabawnej i zabawowej atmosferze. Ponieważ wiało, nasza świetlica spełniła swoją rolę i rzeczywiście świetnie się do tego nadaje. Zmieściliśmy się w niej wszyscy, cała ósemka.

Dziś rano, jak tylko wzeszło słońce, zrobiło się cieplutko. Jest 8.00, a już 17 stopni, spodziewam się prawdziwie letniej pogody. Oczywiście rano prysznic luksusowo. Wiemy już, że aby się wykąpać tak jak lubimy, obydwoje, potrzebujemy min. 1,5 baniaka wody.

Suche dno rzeki okazało się niezgorszym miejscem na biwak. Oczywiście tam, gdzie dokonaliśmy porannych ablucji, zrobiła się kupa, brzydkie gliniaste błoto znaczy. Ale wniosek jest prosty – sucha glina jest lepsza od mokrej gliny. Nie jest to odkrywcze, ale jak się tego doświadczy, można napisać o glinie elaborat. W dobrych nastrojach i w pięknej pogodzie rozpoczynamy kolejny dzień naszej marokańskiej przygody.

Później 

Zwiedzaliśmy opuszczoną wioskę z gliny. To wygląda jak średniowieczne ruiny jakichś domostw, ale jest jak najbardziej współczesne. Oni tak tu żyją – lepią swoje domki z gliny, bo jest łatwym do zdobycia budulcem, dobrze izoluje temperatury i łatwo się naprawia. Dopóki, dopóty jakieś ulewne deszcze nie nawiedzą regionu, bo woda te domy po prostu rozpuszcza.
Potem zatrzymaliśmy się po paliwko. Leniwy postój, bo w kontekście niedalekiego powrotu do przedzimowej aury to słońce powoduje, że udziela nam się południowy spokój i rozleniwienie. Spróbowaliśmy tu tradycyjnego marokańskiego dania – tajin. W glinianych naczyniach o stożkowatej formie stawianych na żarze z paleniska dusi się warzywa – ziemniaki, marchew, cebulę, paprykę (ostrą) i chyba jabłko – z przyprawami i kozim mięsem. Danie wygląda na spore i wzięliśmy porcję przewidzianą dla 2 osób. Ale mięsa było tam tak niewiele, ledwo 2 małe kąski. W smaku też średnie. Ale pachniało kusząco i apetycznie, więc choćby jako ciekawostkę regionalną warto było spróbować.

Dziś jeszcze przed nami kilkadziesiąt km przełaju przez pustynię na azymut.

Jeszcze później

Fajnie było na tej pustyni. Pustynia – bo pustka – i tu mogliśmy to odczuć wręcz namacalnie. Po horyzont nic, tylko my i przyroda. Przejazd nie był trudny, ale od nas wymagał nieco koncentracji i dopracowania techniki jazdy, ze względu na bagażnik mocno ruchomy i klekoczący.
Po spotkaniu z resztą załogi i krótkim odpoczynku udaliśmy się w ostatni etap dzisiejszej trasy, do celu, na camping. Zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę przy kolejnej opuszczonej osadzie. Tu grupka dzieci chciała od nas souveniry, których nie mieliśmy. Były lekko natarczywe, ale nie tak jak tamci chłopcy podczas naprawy jeepa. Za to mężczyzna, który za nimi przyszedł, okazał się bardzo gościnny. Przyniósł nawet poczęstunek w postaci herbaty z nieopodal położonego domu. Witał się ze wszystkimi i żegnał podając rękę, i chciał z nami zdjęcia, nie żądając niczego w zamian. Po prostu był gościnny. To miłe.

Słońce zaczyna zachodzić, więc na camping zajedziemy pewnie o ciemku.

 

24.10.2009, sobota

2009.X.24 Dziś nigdzie się nie spieszymy, mamy zaplanowane niewiele kilometrów. Pojedziemy główną drogą asfaltową do Merzouga, takiego Zakopanego marokańskiej Sahary. Nocujemy w hotelu Panorama, z ładną panoramą na Erg Chebi, czyli wydmy. Po drodze zatrzymamy się na zakupy w Erfoud, zobaczymy zieloną dolinę Ziz i zatankujemy paliwo na dziś i jutro w Rissani. Wieczór możemy spędzić na zakopywaniu samochodów w wydmach, łazikowaniu po sklepach dla turystów, lub na kufelku czegoś zimnego na tarasie hotelu Panorama, punkt 390. Odcinek ma około 120km. 

Zajechaliśmy faktycznie o ciemku. Rozbiliśmy biwak pod palmą, na której cos skrzeczało, papugi chyba, bo wróble nie mówią po arabsku, nie są takie duże i kolorowe. Świetlicy nie ustawialiśmy, bo noc zapowiadała się ciepła i bezchmurna, a i miejsce bezpieczne, więc nie obawialiśmy się, że nasz dobytek dostanie „nogi”. Camping bardziej cywilizowany niż ten pierwszy, ponoć przyjeżdżają tu niemieccy turyści kamperami, żeby przekoczować zimę w Europie. Na razie ich jeszcze nie ma, dla nich sezon tutaj dopiero się podobno zacznie. Jakieś  pojedyncze tylko samochody nielicznych Włochów i Niemców. Za 10 Dirhamow, czyli odpowiednikowi mniej więcej 1 Euro, mogliśmy skorzystać z ciepłego prysznica, co prawda toaleta koedukacyjna chwilowo, bo damska część „zaniemogła” z niewiadomych powodów (dziś rano jest już czynna), ale to nic takiego. „Zaopiekował” się nami sympatyczny tutejszy 17-latek ,Mohammad, Mohammed – mniej więcej jakoś tak. Najbardziej zależało mu oczywiście, żebyśmy odwiedzili jego sklep. Co w końcu w towarzystwie Iwony uczyniłam, bo chłopaki oddawali się jakimś wielce zaangażowanym męskim rozmowom przy puszce piwa. Może i lepiej, bo to uczta dla bab. Boziu, jakie tam cuda i cudeńka! Dywany, turbany, koszyczki, dzbanuszki różnej maści i wielkości, skarby pustyni, biżuteria stara i ta bardziej nowa, kamyczki, pierdółki – słowem wszystko. I wszystko cudne! Nie oparłam się. Mogłabym buszować tam godzinami. Na takiej wyprawie mogę robić wszystko – włazić na samochód, pod samochód, połamać paznokcie, upaprać się błotem, nie umyć włosów, ubrać się jak facet, w ostateczności się nie umalować. Ale w obliczu takich skarbów wyłazi ze mnie typowa baba. Więc się poddałam nastrojowi chwili i parę małych skarbków z przyjemnością od naszego nowego „przyjaciela” zakupiłam. Mohammad ów całą ceremonię z tego handlu zrobił: przebrał się w tradycyjny strój, zawiązał turban, zasiadł boso na dywanie, zaparzył ichniej herbaty – jednym słowem show. A wszystko po to, żeby nas zachęcić. To nawet nie pachniało kiczem. Tzn. nie te jego cacka, bo niektóre z nich aż za bardzo, ale ten jego „występ” całkiem mi się podobał. Oni to robią zawsze, to ich sposób na marketing, ale mnie urzekła atmosfera miejsca i chwili i klimat wnętrza tego miejsca, półmrok tam panujący i jakiś taki arabski nastrój. Podobało mi się, mam nadzieje, że zdjęcia Iwony odzwierciedlą charakter spotkania, bo ja swojego aparatu nie miałam akurat.

Dziś dotrzemy do Sahary piaszczystej, tej „prawdziwej”.

Później 

No i faktycznie. Te wydmy saharyjskie (saharskie może?) z daleka wyglądają jak gigantyczna żwirownia. Taka mega naprawdę, bo rozciągają się na kilkadziesiąt kilometrów.

Zajechaliśmy wcześnie do hoteliku „Panorama” położonego na wzgórzu nieopodal wydm z widokiem na nie właśnie. Stąd zapewne nazwa tego miejsca. Tu dziś będziemy nocować. Ho ho, toż to luksus przecież po ostatnich dniach spędzonych „w dziczy”. Hotelik ma koloryt bardzo lokalny, i wcale nie mam na myśli glinianego koloru ścian tak typowego dla tutejszych budynków. Ale w pokoju jest łazienka z prysznicem i ciepłą wodą i kibelkiem całkiem normalnym. To pierwszy raz od 6 dni, kiedy mogę wysiusiać się w typowej dla nas pozycji. W pokoiku stolik, dwa krzesła, jakiś wieszak, dwa kinkiety – tu o dziwo maja klosze, bo oni wszędzie używają samych tylko gołych żarówek. Łóżko – murowane, wygląda trochę jak katafalk, ale wydaje się być czysto.

Po południu wybieramy się „stadnie” zakosztować samochodami piasku i może trochę poszaleć… my czynimy ku temu odpowiednie przygotowania: wypakowujemy z Rubika wszystko co się da i zostawiamy w hotelowych kuluarach. Jak szaleć to szaleć, niech chociaż coś mamy z tego auta w tej wyprawie!

Zatem „ogarniamy się”, obiadek (na który był omlet z pomidorami, podaje się go tutaj także w znanym mi już naczyniu tajin) i wyruszamy na wydmy, by pobawić się w piasku.

Później 

Było gorąco, dosłownie i w przenośni. Chłopaki w oka mgnieniu przeobrazili się w żądne krwi (piasku raczej i kurzu) bestie i dawaj szaleć po piaskowych górach! My, mimo że odciążyliśmy czołg, jednak dość zachowawczo i nie szaleńczo. A bo to się chłodnica grzeje, bo bagażnik ledwo dycha, a w końcu i sprężyny do… do niczego. Porażka. Ale trochę frajdy mieliśmy, taką namiastkę i przedsmak tego, co mogłoby stać się naszym udziałem, gdyby Rubik sprawny był. Zwłaszcza patrząc na Piotrka i Andrzeja, oni na swoich maszynach nie zostawili suchej nitki. W oddali, w piaskach pustyni, widać było namioty Berberów. Czy Nomadów może, tu się w tych ludach pogubiłam. Poszliśmy więc „w gości”, ja z nadzieją, że może znowu przypadkiem coś ciekawego zobaczę, co „zwykłym” turystom nie dane jest oglądać. Tymczasem wioska okazała się pusta, przygotowana raczej „pod publiczkę”, o czym świadczył napis podwieszony pod jednym z namiotów „restaurant”. Chyba jest tu oczekiwana jakaś niemiecka grupa na wieczór podobny do tych, jaki serwuje się turystom w hiszpańskich nadmorskich miejscowościach, pt. turniej rycerski, tylko tu w lokalnym klimacie i berberyjskim charakterze. Nic się tu nie działo, więc przez piach spowrotem do samochodu. Słońce dawało ostro, jak u nas w najgorętszych dniach lata (32 stopnie), więc uciekliśmy. Wracając postanowiliśmy zahaczyć jeszcze o nieodległe jeziorko, na którym podobno można spotkać flamingi, a w którym pierwszy raz od kilku lat jest woda. I tam… Niebezpiecznie jest jeździć bagnistym brzegiem, oj niebezpiecznie! Ugrzęźliśmy totalnie. Jeden samochód z wyciągarką nie dał rady, potrzebne były dwa i łopata. Bez – kolejny raz – pomocy naszych druhów i kompanów nie dalibyśmy rady się wygrzebać. Ale tym razem dokumentacja zdjęciowa jest pełna, i tak nie mogłam wiele pomóc, więc robiłam chociaż zdjęcia. Na koniec, kiedy pojechaliśmy już po wszystkim na wzgórze za jeziorkiem okazało się, że Marek zostawił na miejscu zdarzenia sandały, które w ferworze walki, całe zaglinione, zrzucił na brzegu. Zrzucił, ale jakoś słabo mnie nakierował, żebym się nimi zajęła, bo mocno byłam zdziwiona, że pyta gdzie je włożyłam. Było tam tylu tubylców, że szczerze mówiąc nie bardzo wierzyłam w ich odzyskanie. I rzeczywiście – podjeżdżając do „naszego” bagienka spotkaliśmy tubylca na rowerze, który uradowany znaleziskiem pędził z Marka sandałami raczej w kierunku swojego domostwa, niż w naszym. Ale nie daliśmy mu wyboru: 10 DH do ręki, uśmiech nr 7 i sandały były znów nasze!

Potem już bez przygód wróciliśmy do hoteliku „Panorama”, by się odświeżyć i doczekać kolacji.

Jest pięknie, jest wspaniale, jest fan-ta-sty-cznie!

Obejrzyj zdjęcia z wyprawy Przejdź do dziennika wyprawy