2012 Iran

Perskie oko Azji


18 kwietnia, środa

Nie było łatwo odjeżdżać. Emocje Zuzi sięgnęły zenitu już w niedzielny wieczór, Jej tesknota  i obawy zawsze są największym dyskomfortem – i przed odjazdem, i w czasie wyprawy.

Wyjeżdżamy za brame, odpalam nawigację i zdziwiona stwierdzam, że w Garminie nie  mamy mapy Europy... eh co tam, jakoś ją przecież przejedziemy, przecież wiadomo, dokąd mamy jechać w razie czego wesprę się Hołowczycem w automapie, w sumie czasem nawet lepiej się sprawdza niż Garmin. Czas pokaże, jakie braki wynikną dalej, a na pewno jakieś będą.

Rozpoczelismy pierwszy etap Budzyń-Szeged, 1074 km na pierwszy dzień. Romek też meldował, że juz w drodze, czyli wszystko zgodnie z planem.

 

20 kwietnia, piątek

Wciąż jedziemy, przez dwa dni przejechaliśmy trochę ponad połowę dojazdówki. Po dwugodzinnym wieczornym stresie w poszukiwaniu  hotelu w Istandbule zlegliśmy padnięci na linii brzegowej Morza Marmara nie w pełni świadomi jego bliskości, by dzis obudzić się w odświeżonych humorach i kondycji. Przemierzamy Turcję, a ja już nawet nie robię zdjęć kolejnym meczetom i minaretom, chyba mi sie lekko opatrzyły.

Za to pogoda jest piękna, 20 stopni, nie tylko Morze Marmara, ale i morze słońca. No i widoki coraz ciekawsze!

Do granicy z Iranem zostało nam 1700 km i to w wersji z punktem pośrednim w Van, gdzie z lotniska zabieramy Ewę i Mirka, bo na razie jedziemy co prawda dwoma Toykami, ale w niepełnym składzie. Czas mamy dobry, dwie doby do startu, więc przemieszczamy się bezstresowo. Jedynym „stresem“ jest dylemat, co zrobić z dwoma butelczynami z ognistą zawartością, które jakimś cudem jednak trafiły na pokład naszej toyoty... Wylać (czyt: wypić) przed granicą czy jednak próbować przemycić jednak? Cholera wie, będziemy decydować jutro, w wiekszym gronie.

 

21 kwietnia, sobota

A jednak wczorajszy dzień nie upłynął jedynie pod znakiem jazdy. Nasza toyka od dwóch dni przy hamowaniu kwiczała jak zarzynana świnka, więc niepokój Marka o to, co sie kryje w jej hamulcach, należało rozwiać.W Sivas miałam więc deja vu, bo toczono nam bęben w okolicy i okolicznościach łudząco podobných do tych w Layoon sprzed roku, podczas BB2011, kiedy wyrzucaliśmy katalizator... z tym, że tutaj cała zabawa potrwała jedynie godzinę i kosztowała 30 euro. Sąsiad naszego mechanika zaciągnał nas na pieterko warsztatu meblowego, by tam pochwalić się kolekcją modeli własnoręcznie zbudowanych – trasa kolejki górskiej, jakis buick, oświetlona budowla – film dokumentuje przebieg spotkania.

Dziś z lotniska w Van odbieramy Ewę i Mirka, czas wielki, żeby do nas dołączyli. Wczoraj podgonilismy kilometry, żeby na dzis do Van pozostało 600, w zamian za to wybieramy trasę nieco bardziej, mamy nadzieję, widokową. Dziwi tylko informacja, jaka podaja nasze dwie nawigacje, co jeszcze dziwniejsze u Romka też, że przejechanie tej garstki kilometrów zajmie nam, bagatela, 10-12 godzin. Co tam za niespodzianki się szykują? Może tej drogi w ogóle miejscami nie ma? Się okaże.

 

22 kwietnia, niedziela

Nie było niespodzianek wiekszych niż zwykle, czyli drobne objazdy, jakieś remonty z chwilowymi postojami itp. Za to trasa była rzeczywiście malownicza, ciekawsza niz poprzednie dni na autostradach.

Tarczonie dolecieli na godzinę przed naszym przybyciem, czyli można powiedzieć, wziąwszy pod uwagę odległość, jaką mieliśmy do pokonania, że zgraliśmy się idealnie. Nocleg niecałe 40 km przed irańską granicą na kempingu w Dogubayazit. Oczywiście gorącej wody pod prysznicem starczyło dla wszystkich, tylko  nie dla mnie. Ale co tam, od zimnej też jeszcze nikt nie umarł... Za to wieczór w kempingowej restauracyjce nieoczekiwanie przybrał regionalny charakter i zakończył się wspólnymi tańcami z Kurdami, i to był bardzo fajny element lokalnego kolorytu. Lubię takie klimaty, po to jeździmy własnie, w poszukiwaniu wszystkiego tego, co jest odmienne od wszystkiego, co nam znane i dla nas zwykłe.

Ruszamy na granicę. Planowana na dziś trasa liczy ok.400 km plus granica właśnie. Przez Tabriz do Kandowan.

Graniczne perypetie były do przewidzenia, chociaż mając w pamięci opowieści forumowiczów o przyjaznym nastawieniu irańczyków do turystów, liczyłam jednak na sprawniejszą obsługę. Wszystko razem trwało trzy godziny i nie obyło się bez nieformalnych opłat za pomagierów. Obrazki z przejścia granicznego podobne do tych w Maroku czy Syrii. Męska masa w marynarkach, bez żadnych legitymacji wskazujących na ich formalną i dozwoloną tu obecność, jeden ważniejszy od drugiego, każdy ma cos do powiedzenia. Chaos, przepychanki, pokrzykiwania, wszechobecny kurz i niedoróbki architektoniczno-wyposażeniowo-organizacyjne. Lokalny koloryt w tym przypadku równa sie lokalny koszmarek. No, ale. Ale przedostaliśmy się wreszcie do Iranu i jedziemy te nasze kilometry. Ewa, Iwona i ja mamy juz na glowach rozmaicie zamotane chustki, żeby nie przyciągać złych i lubieżnych spojrzeń tubylczych osobników płci odmiennej tudzież żeby zadośćuczynić lokalnym obyczajom. Zwiedzanie Iranu rozpoczynamy w słoneczne popołudnie, w 26 stopniach C, w bardzo dobrych nastrojach. Podążamy przez Tabriz na nocleg w okolicach irańskiej Kapadocji – Kandovan.

Powracam do „kolekcjonowania“ meczetów i minaretów – może nie bardzo intensywnie, ale jednak. Są ciekawsze, ładniejsze niż w Turcji, te większe często z pięknymi, mozaikowymi kopułami. Inne.

Nadmienie jeszcze tylko, że nasze skromne zapasy trunków wyskokowych z obawy – nieuzasadnionej, jak sie okazało, przed celnikami, którzy nawet nie zajrzeli nam do samochodów – zostały spożyte w taneczny wieczór po stronie tureckiej. Przed nami więc 2 tygodnie absolutnej wstrzemięźliwości od wszystkiego, co ma więcej niz 0% alkoholu. I niczego nam nie jest tak żal, jak zimnego piwa...

 

23 kwietnia, poniedzialek

Zaczął sie kolejny dzień. Noc chłodna, ale nie bardzo zimna. Rozbilismy obóz w korycie rzeki, w ustronnym miejscu i tylko jakiś nocny dziadek w białych gumowcach pół nocy łopatą przegarniał kamienie w strumyku, który sie jeszcze w tej rzece ostał, prawdopodobnie po to, aby skierować wodę w żądanym przez niego kierunku.

Grzanie wody sprawdza się doskonale, gorący prysznic wieczorem, gorący prysznic rano, to lubię.

Za 5 km Kandovan.

Hmmm... wioskę zwiedzaliśmy w sezonie niezbyt popularnym i w sumie dość wcześnie rano, kiedy właściwie wszystko było pozamykane a ludzie pochowani w swoich domostwach. Nie widziałam Kapadocji „na żywo“, ale chyba to tutaj wygląda podobnie i jest o tyle bardziej realne, że wciaż zamieszkałe przez ludzi. Trudno sobie wyobrazić, w jakich żyja warunkach. Izdebki wykute w strzelistych skałach, w otwory okienne powstawiane okna i drzwi, co dziwnie „psuje“ skałę lub odwrotnie – „ściana“ z oknem czy drzwiami do nich nie pasuje. Taki chaos... Bieduchna z nędzą, życie na klepisku pod skalnymi sufitami, życie w jaskiniach. Ale warto zobaczyć.

Dalej przemieszczaliśmy się znowu przez Tabriz w okolice Ardabil, to już strefa pogranicza z Azerbejdżanem, przedpole Morza Kaspijskiego, nad które dotrzemy jutro. Droga bardzo kręta, malownicza i zielona, wzdłóż niej sprzedawcy miodu, po ilości których można by sądzić, że główny produkt narodowy w Iranie to własnie miód.

Minęlismy Ardabil i nad jeziorem Suha, które – jak to jezioro – wcale nie jest suche –znaleźliśmy przyjemne miejsce na nocleg nad samym brzegiem wody. To widać bardzo uczęszczane miejsce przez lokálních mieszkańców, bardzo mocno noszące znamiona częstego piknikowania. Nawet teraz paliło się kilka małych ognisk, wokół których siedzieli ludzie.

My oczywiście staliśmy się chwilową atrakcją, dlatego w ślad za nami przyjechaly trzy auta pełne młodych ludzi, -młodych mężczyzn należy uściślić – i przy ognisku rozpalonym tuż przy naszym obozie raczyli nas głośną irańska muzyką. My natomiast raczyliśmy się biesiadą przy wspólnym stole.

 

24 kwietnia, wtorek

Wyjeżdżamy wcześnie rano i zmierzamy w kierunku Rasht. Noc była ciepła, poranek także jest, ale niebo zachmurzone. Okolica jest bardzo zielona, pewnie to wpływ bliskości dużej wody, a główne uprawy w rejonie to błotniste pola ryżowe. Dzis juz od rana założylam na glowę chustę, żeby nie uchodzić za ekshibicjonistkę. Wczoraj na stacji benzynowej chwilę siedzialam w samochodzie bez nakrycia głowy i podszedł do nas człowiek i wskazując na mnie grzecznie powiedział, że mam sie ubrać, bo może być problém z policją. Ups! Nie jest to ani ładne, ani wygodne, ale cóz – zakładam . Co kraj to obyczaj.

 

25 kwietnia, środa

Zaślubiny z Morzem Kaspijskim były,  a jakże. Plaża z ciemnym piaskiem, szeroka, mogłaby stwarzać bardzo przyzwoite warunki do plażowania, gdyby nie była taka brudna. Aż przykro. Za to muszelek dużo, tradycyjnie nazbierałam kilka dla Zuzi.

Do wczorajszego przedpołudnia Iran niczym nie zaskakiwał. Bieda i brud, kobiety zakutane w czarne płachty, mężczyźni na motorkach i w starych samochodach. Tak naprawde przez te trzy dni, od których tu jesteśmy, jedynie Kandovan był wart spaceru. Ale kiedy wjechaliśmy na drogę z Quazvin w góry, aby dotrzeć do Almut, gdzie na wysokiej skale zbudowali zamek Assasyni, Iran jakby sie odmienił i pokazał swoje drugie oblicze. 70 km bardzo krętej, górskiej drogi, która wijąc się jak splątana wstążka to wznosiła sie, to opadała ku niewielkim osadom, by za chwile znów poderwać nas w górę ku przepieknym widokom.

Nocowaliśmy na ciasnym podwórku, wśród kwitnących czereśni, u Mortazara, starszego Irańczyka, u stóp zamkowej skały. Wspinaczka do riun zamku zajęła nam pół godziny, niby niewiele, ale stopień trudności wysilkowo-oddechowej był wyczerpujący. Zdążylismy przed zachodem słońca, co pozwoliło nam podziwiać okolicę z góry i zrobić kilka zdjęć.

Przy kolacji i śniadaniu poczuliśmy się jak w irańskiej rodzinie – ugoszczono nas w tradycyjny sposób. Jadalnia to nic innego jak pusty pokój wyściełany dywanem i kilkoma poduszkami, na podłodze cerata, a na niej to, co gospodarz przygotował do spożycia. Nie jest łatwo jeść siedząc po turecku lub klęcząc, z talerzem na podłodze. Ale przecież uczestnicząc w takich „przedsięwzięciach“ poznajemy tutejsze zwyczaje, a tego przecież chcemy.

Na deser i początek dnia gorący prysznic w najnormalniejszej łazience przy pokoju, który Mortazar specjalnie dla nas nagrzał dodatkowo wstawionym grzejnikiem. Luksus!

Dziś wracamy do autostrady Rasht – Teheran, tą sama górską drogą, niestety jest bardzo pochmurno i mgliście, więc nasze plany fotograficzne raczej się nie powiodą. Szkoda, ale w górach jeszcze mamy być, więc może nieco później uda nam się zamknąć piękno gór w ładnych zdjęciach.

 

Jazda po irańskich drogach wymaga sporej wiedzy na temat sztuki przetrwania. Irańczycy praktycznie nie uznają zasadności używania kierunkowskazów, a pozytek wynikający ze spoglądania w lusterka boczne jest im całkowicie obcy. Zmieniaja pasy ruchu jak chcą, a ich naczelną reguła jest to, że kto się wysuwa na prowadzenie ten ma pierwszeństwo, niezależnie od tego, na którym pasie się znajduje. Przy czym pas ruchu to sprawa umowna i byc może istotna w Europie, bo tutaj linie poziome wyznaczające pasy ruchu zdają sie nie mieć zastosowania, irańscy kierowcy po prostu się w nich nie mieszczą. Czyzby wszyscy mieli problémy z błędnikiem???

 

26 kwietnia, czwartek

Park miejski w Semnan – to nasza kolejna noclegownia. Tutaj nocowanie w parkach miejskich jest jak najbardziej przyjęte i dozwolone. Nie jest to oczywiście park w naszym rozumieniu, to po prostu rzadko posadzony zagajnik sosnowy, z przestrzeniami między drzewami swobodnie mieszczącymi samochody i namioty. To miejsce spotkań i wypoczynku lokalnej społeczności, pozbawione jednak ławek czy koszy na śmieci, a zamiast trawy gliniaste klepisko. Brak infrastruktury wypoczynkowej jednak nikomu tu nie przeszkadza, oni i tak rozkładaja wszystko co maja na ziemi, na przyniesionych przez siebie, dywanach, matach czy folii.

My zjedliśmy znowu wspólną, pyszną kolację, tym razem z zapasów Ewy i Romka, Iwonka tradycyjnie rozpaliła ognisko i tylko – dla odmiany – brak alkoholu uderza chłopakom do głów.

Wczorajsza trasa Quazvin do Semnan nadal wiodła przez malownicze, górskie przełecze. Dzis mamy jej jeszcze kawałek do pokonania, potem dotrzemy na słona pustynię. Na marginesie dodam, żeby tradycji stało sie zadość, coś musiało nam przestać działać. Tym razem zastrajkowało webasto do grzania wody. Zmieniamy więc harmonogram organizacyjny biwaku, kąpać sie będziemy tuż po przyjeździe, kiedy woda będzie jeszcze gorąca od pracy silnika. Dobre i to.

 

Wjechaliśmy na drogę przecinającą słona pustynię Dasht-e-Kavir. To 23 co do wielkości pustynia na świecie, szeroka na 800, długa na 320 km. 77 000 km2 powierzchni. No jest to kawałek ziemi..Ziemia zasolona nie pozwala na utrzymanie się tutaj jakimkolwiek formom życia, stąd nie ma tu kompletnie nic, ani ździebełka trawy, ani mrówki czy pająka. Nic, tylko ubita glina, płaska jak stół, po widnokrąg.

Chłopcom najwyraźniej znowu doskwiera brak piwa, bo własnie przez CB Mirek zapodał wątpliwej wiarygodności legendę o Persie, który żył tu w dawnych czasach, a nosił imię Al-Kohol. Bo przecież męskie imiona tutaj zaczynają sie od „Al“, jak sam Allah... Oj doskwiera, doskwiera! 

 

27 kwietnia, piatek

Zachód słońca na pustyni, niebo usiane gwiazdami, wschód słońca na pustyni, u stóp pasma górskiego, które w słońcu mieni się mnóstwem kolorów. Niewielkie piaszczyste wydmy, na które wspinanie sie boso to wręcz dziecięca przyjemność... Czego chcieć więcej? W takich okolicznościach, tuz przed Yazd, rozbiliśmy noclegownię. Po prostu pieknie! Noc była ciepła, poranek równie przyjazny, a teraz, przed 10-tą, robi się całkiem gorąco.

Yazd mnie rozczarowało. Miał byc okazały meczet, światynia zoroastriańska z wiecznym ogniem, który płonie od 700 lat i starówka z labiryntem uliczek... To wszystko było, tyle że meczet w remoncie, świątynia z ogniem nie tak okazała, jak oczekiwałam i jak mogłoby na to wskazywać jej historyczne znaczenie, a starówka to gliniaste ruiny w niczym nie przypominające dawnej świetności miasta. Jedynym zaskoczeniem tuż przy końcu spaceru bylo wnętrze, do jakiego nas zaproszono. Z zewnatrz – nic ciekawego, gliniana fasáda z drzwiami, którym chwilę wcześniej zrobilam zdjęcię, a za nimi... okazałe komnaty luksusowego zapewne jak na tę okolice hotelu, wszystko w bardzo orientalnym stylu, z mnóstwem głebokich ław, wyściełanych poduchami i dywanami. Mimo, że pora była śniadaniowa, kawy na tu nie podano. W ogóle kawa w Iranie jest towarem albo deficytowym, albo raczej – i to chyba jest bardziej prawdopodobne – kompletnie nie ma tu zwyczaju jej picia. Herbata owszem, na każdym kroku stoja samowary gotujące wodę, na herbatę mozna liczyć praktycznie wszędzie, na stacjach benzynowych, w przydrożnych sklepikach, na progu domu. A kawa – cóż, jedynie w wersji instant, trzy w jednym, taka mleczna lurka, bardzo słodka, w której zawartość kawy w kawie jest śladowa.

Teraz kierujemy sie na Esfahan, gdzie, oprócz zabytków, spotkamy sie ze znajmomy irańczykiem, Ahmadem, który obiecał zadbać o nasze spragnione(!) podniebienia.

 

29 kwietnia, niedziela

Esfahan rzeczywiście wart był tego czasu, który w nim spędzilismy. W piątkowy wieczór spotkanie z Ahmadem, który w swej gościnności najchetniej zaplanowałby nam całą sobotę i dał do dyspozycji dwóch przewodników, żeby nam pokazać wszystko co ciekawe. Uprzejmie podziekowaliśmy i umówiliśmy sie jedynie na wspólny lunch w regionalnej restauracji.

Opinie o gościnności i otwartości irańczyków, o których czytałam przed wyjazdem, w ogóle nie są przesadzone. Na każdym kroku podchodzą do nas ludzie pytając, skąd jesteśmy, jak nam sie podoba Iran, Esfahan, kto tylko zna trochę angielski, zagaduje chcąc się czegoś od nas i o nas dowiedzieć. Bardzo chętnie pozwalaja na zdjęcia, często wręcz do nich pozując. Na bazarze przy placu Chomeiniego, na którym spędziliśmy kilka godzin, poznalismy starszego pana z teczka – jak sie okazało nauczyciela literatury – który świetnie sie orientował w geografii Polski. Poświęcił nam dobrą godzinę, zaprowadził do meczetu, opowiadał o Iranie. Ludzie mimo ograniczeń, które nakladaja na nich rządzący krajem i układy polityczne, zdaja sie być szczęśliwi, są uśmiechnięci i nie napuszeni.

Odpytałysmy z Ewą żonę Ahmada, Fahimeh, na okoliczność nurtującego nas zagadnienia, a mianowicie co też Iranki noszą pod chustą na głowie, że wyglądaja, jakby miały tam po 100 kg upiętych włosów. Okazuje się, że aby unieść hidżab wypychają go sobie gąbką. Cóż, u nas kobiety braki w stanikach czasem uzupelniają gąbką, tutaj głowę. I znowu co kraj to obyczaj 

Dziś opuszczamy Esfahan i kierujemy sie dalej, nad Zatokę Perską. Prze dnami trasa przez góry Chahar Mahal.

 

30 kwietnia, poniedzialek

Wczorajsza trasa, jak to zwykle w górach bywa, należała do bardzo urokliwych. Po drodze szereg zbiorników wodnych, na których pobudowano nowe, bardzo pokażnych rozmiarów, zapory. W temperaturze dobiegającej 40 stopni Celsjusza znaleźliśmy sympatyczne miejsce na nocleg, pośród gór, traw i kóz. Powietrze wokół nas jest gęste i mało przejrzyste. Mariusz mówi, że to piasek z Kuwejtu przywiany przez wiatry ponad Zatoka Perską. I że dziś będzie jeszcze goręcej...

 

Godzina 9.30, przemierzamy biedniuśkie wioseczki i własciwie ze zgrozą patrzymy, jak wiesniacy uprawiają tu swoje poletka metodami rodem z epoki kamienia łupanego i żniwiarzy, którzy koszą liche zboże sierpem. Tutaj świat zatrzymał sie w czterech ścianach lepianek, w których żyją ci ludzie, razem z kozami i osiołkami.

Jedziemy wciaż przez góry, wrażenie wysokości jak zawsze na drogách okalających szczyty, z których w przepaście spogląda sie głęboko w dół. Tymczasem zbliżamy sie do poziomu morza, Zatoka Perska tuż tuż. Są 32 stopnie, słońce schowane za grubą wartswą chmur wcale nie deszczowych, ale szarych. Mam nadzieję, że nie zechce się zza nich wydostać, bo wtedy znajdziemy się w piekle.

 

Zwiedzalismy jeszcze ruiny Chogha Zanbil, potem następne ulepione z gliny wykopaliska archeologiczne w Shush, gdzie podobno odnaleziono oryginalny zapis Kodeksu Hammurabiego. Podobno, bo nic już tu po tych znaleziskach nie zostalo, wszystko pozabierali ze sobą zagraniczni archeolodzy, choc można by się sprzeczać, komu sie takie znaleziska należą. Te ruiny nic ciekawego, nic imponującego. Wskazówka termometru dobija do 40, jest niemiłosiernie gorąco i bardzo duszno. Mamy kwiecień, nawet nie próbuje sobie wyobrazić, co tu się dzieje w lipcu! Powietrze wciaż nieprzyjemnie gęste, słońce na szczęście pozostalo tam, gdzie bylo rano.

W miasteczkach, w których się zatrzymujemy, budzimy powszechne zainteresowanie i lokalna sensację. Kto tylko zna kilka słów choćby po angielsku, podchodzi śmiało i rozpoczyna konwersację. Zazwyczaj jest to miłe i nienahalne, ale jak zbiega się kilkanaście osob, mężczyzn, zaczyna być niepewne i męczące. A mnie dziś zatrzymała grupka nastolatek idących do czy ze szkoły, i poczułam się jak celebrytka, haha, bo wręczyły mi dlugopis i swoje zeszyty, i poprosiły o napisanie czegoś – nie wiem czego. Imienia? Skąd jestem? Zapisałam jedno i drugie i czmyhnęłam do swoich czym prędzej, zabawna to była sytuacja. Widać my – europejczycy o jasnych włosach, niesfornie wystających spod nieszczelnie zawiązanych chustek, jesteśmy wiekszymi egzotykami dla nich, niz oni dla nas.

 

01 maja, wtorek

Wczoraj nie dotarliśmy do „wielkiej wody“. Obóz pomiędzy skałkami, niedaleko drogi głównej, ale jednak w zacisznym miejscu – znaczy niewidocznym dla przejeżdżających. Wialo tak, że namiot przed wieczorem złożył nam sie trzy razy, ale noc o dziwo przetrwał. Wszechobecny kurz nie daje sie usunąć niczym, mimo wielokrotnego wycierania wszystkiego na mokro. 

Dziś, po kapieli w cieplych wodach zatoki Persian Gulf, i po zrobieniu wspólnego zdjęcia sobie samym, kierujemy sie na Shiraz. Jutro z rana zwiedzamy ostatni punkt programu z naszego planu wycieczki – Persepolis. Potem szybki start w kierunku granicy z Turcją, mamy do niej ok. 2000 km. Trzeba będzie sie spinać, żeby w sobotę wieczorem dotrzeć do Istanbułu – Ewa i Mirek odlatują w niedzielę rano. To kolejne prawie 2000 km, a potem jeszcze 2000 i w poniedziałek wieczorem powinniśmy byc w domu.

A dziś wtorek. Jest 7.30, 32 st C. Jedziemy. Po drodze kupujemy arbuzy i melony od przydrożnych straganiarzy. Są dojrzałe, słodkie i bardzo soczyste.

 

14.30. Powinnam napisać, że się kapaliśmy w Zatoce i że woda rzeczywiście była ciepla, że nazbierałam dla Zuzi muszelek, że obsługa stacji paliw, jak wreszcie już znaleźliśmy ropę, nie umiala policzyć, po ile litr paliwa. Powinnam może te tematy rozwinąć, ale nie mam siły! Za oknem 44 stopnie, na dowód, dla niedowiarków – zdjęcie termometru. To są temperatury, w których mój organizm odmawia posłuszeństwa i gdyby nie klima w samochodzie, niechybnie juz bym wyzioneła ducha.

Wjeżdżamy w góry, w kierunku Shiraz. W góry w tym regionie nie oznacza wysoko. Serpentyny tak, wypalone słońcem zbocza tak, wysokość raptem 206 mnpm.

 

02 maja, środa

Górki wzniosly nas w końcu na poziom 1600 m i tu, w ustronnym jak zwykle miejscu, zakotwiczyliśmy się na ostatnią wspólną noc. Była „duża“ kolacja, było palenie fajki wodnej, nie było piwa...

Teraz jest już popołudnie. Persepolis było ostatním zwiedzanym przez nas miejscem w Iranie. Same ruiny nie zrobiły na mnie wielkiego wrażenia, ale jak sobie człowiek uświadomi, po czym to są pozostałości i z jak wielkim rozmachem zbudowano niegdys ten kompleks pałacowy, to nabiera to nieco innego wymiaru. Żadne z nas nie jest historykiem ani archeologiem, ani nawet hobbystą w tych dziedzinach, więc można powiedzieć, że zaliczyliśmy Persepolis. Tym bardziej, że cienia tu jak na lekarstwo, a temperatura  w słońcu zbliża sie do tej z ostatních dni.

Jest trzecia po południu, rozpoczynamy powrotny maraton. Do granicy z Turcją 1800 km, planujemy jechać tam bez przerwy, czyli do jutrzejszego wieczora non stop.

Zatem przed dnami noc za kierownica i dłuuuga podróż do domu.

 

EPILOG

Powrotną drogę urozmaicilismy sobie wracając nie przez Serbię i Węgry, ale przez Bułgarię i Rumunię. Ta pierwsza – potwierdzam poprzednie wrażenia – obraz nędzy i rozpaczy, jakim cudem to państwo w UE się znalazło chyba nawet najstarsi Rosjanie nie wiedzą. Za to Rumunia – piękna! Zachęcająca, malownicza, zielona, rozmaita – jednym słowem rodził sie po drodze plan, aby tu na kilka dni off roadowo wrócić.

Przejechaliśmy w czasie tej wyprawy prawie 15 000 km. Bez stresu, Toyka spisała się znakomicie, nie wspomne o towarzystwie, bo o nim wiedziałam dobrze, że będzie udane.

I Iran też udany, jeśli mozna tak kolokwialnie jednym słowem powiedzieć.

Największa niespodzianka czekała nas prawie przed drzwiami domu, kiedy to diabelsko zmęczeni, juz mysląc o gorącej herbacie we własnej kuchni tuż przed snem, utkneliśmy 7,5 km od domu w lesie z powodu... braku paliwa! To było tak glupie, że az śmieszne, i gdyby nie to zmęczenie właśnie, pewnie smialibyśmy sie do rozpuku.

W domu jak zwykle wielka radość Zuzi, na którą z niecierpliwością czekaliśmy w dniach powrotu.

I jeszcze tylko dziękujemy – Iwonie i Mariuszowi za kolejną udaną organizacyjne wyprawę i naszym dzielnym towarzyszom – Ewie, Mirkowi i Romkowi – za potęgowanie pozytywnych wrażeń i duże dawki poczucia humoru. 

 

 

 

 

Obejrzyj zdjęcia z wyprawy