2009 Maroko

Africa quest - cz.II

 

2009.X.19 Spotykamy się około godziny 10-tej na parkingu przed przystanią promową w Algeciras na południu Hiszpanii (punkt z trasy na Garmina – 788, namiary: N36 07 44.8 W5 26 31.5 hdddmmsss). Kiedy wszyscy się zbiorą idziemy kupić bilety promowe, wynegocjujemy dla grupy niższą cenę. Niestety bilety są dość drogie, około 220EUR za dwie strony. Promy pływają co godzinę, a płyną 35 minut. Po wylądowaniu w Afryce nadal jesteśmy w Hiszpanii, w Ceucie. Tam zrobimy bezcłowe zakupy i tankowanie taniego paliwa (lepsza jakość niż w Maroku), następnie pojedziemy na granicę Maroka. Jeśli ktoś nie będzie mógł zdążyć na czas, proszę niech wyśle SMS na 0601771523 lub 0603668119. Granica nie powinna sprawić nam problemu. Odkąd król Maroka postawił na turystykę, wprowadzono specjalne udogodnienia dla obywateli Unii. Po stronie marokańskiej mamy jeszcze 35km do miejscowości Martil gdzie nocujemy na kempingu, to punkt 791. Jeśli zdążymy przed zamknięciem banków to wymienimy jeszcze pieniądze na marokańskie, aby nie tracić czasu następnego dnia. Czas marokański to -2 godziny.

19.10.2009, poniedziałek

Dziś dzień „punktu zero”, a raczej punktu 788. Wstajemy o 5.00 (21 ºC) i po 20 minutach siedzimy już w aucie. Moje skarpetki wyprane wieczorem nie wyschły w ogóle, mimo ciepłej nocy. Ale co tam, przecież mamy w samochodzie suszarkę! Ta daje o sobie znać – o dziwo – dopiero po godzinie.

Jest 8.15, do „naszego” mechanika, czyli prawie do punktu zbornego, mamy 60 km. Ciekawe, co nas dziś czeka. Jakich ludzi spotkamy… Jak my zostaniemy odebrani. Czuję lekkie podniecenie i wielką ciekawość. To już!

Później, godz. 11.15

Jesteśmy w porcie, punkt 788. Oczywiście jak zwykle jesteśmy pierwsi. Ale co się dziwić, godzinę spotkania zaplanowano dopiero na 14.00.

Mechanik, chociaż tez nie kumał nic w językach, wydawał się być dość lotny i rozumiał, że „temperaturra” i że może „termostato”… Dumał dumał, przyprowadził kolegę nawet. Ale nic nie zdziałali. W sumie tak jak się spodziewałam, równie dobrze mogliśmy pospać 2 godziny dłużej.

Zanim dojechaliśmy do Algeciras, nagle ni stąd ni zowąd wyrosła przed nami jak spod ziemi góra Gibraltaru. Wielka i majestatyczna , ze szczytem w chmurach, wynurza się nagle z wody i góruje nad otoczeniem. Wygląda nawet tajemniczo. Już raz ją tak podziwiałam, ale wtedy „najechaliśmy” na nią od strony Portugalii i jakoś z większej odległości się przybliżała. A tutaj – pojawiła się nagle. Jedno jest pewne – nie sposób ją przeoczyć, przyciąga uwagę jak magnes.

Czekamy więc na portowym parkingu, ciekawi ludzi, którzy lada godzina powinni się pojawić. I ciekawi tego, co czeka nas w najbliższych dniach.

 

2009.X.20 Wyjeżdżamy rano o 7-dmej (chyba, że grupa postanowi inaczej). Pracujemy według czasu polskiego. Najpierw jedziemy wzdłuż Morza Śródziemnego wysokimi klifami. Po drodze zrobimy sobie postój nad morzem, na dzikiej plaży, na śniadanie. Można się kąpać jeśli woda jest ciepła. W miasteczku Oued Laou żegnamy morze i wjeżdżamy w Góry Rif. Tam też zrobimy zakupy na targowisku. Przez Rif będziemy jechać resztę dnia i połowę następnego. Czekają nas niezwykłe widoki na wioski rozrzucone pośród pustki. Skończy się asfalt i zacznie męcząca pista czyli szutrówka miejscami doprowadzająca amortyzatory do ostateczności. Mamy też  na dziś przejazd przez rzekę, jesienią nie ma w niej wody. Nad jej brzegiem zrobimy sobie przerwę obiadową. Tuż przed wieczorem zjedziemy na nocleg nad rozlewiska sztucznego jeziora w górach. Nocleg jest dziki bez dostępu do sanitariatów, punkt 834. Odcinek ma około 241km.

20.10.2009, wtorek

Poranek. 8.00 – punktualnie opuściliśmy miejsce pierwszego noclegu.
Ale od początku, od wczorajszego spotkania z towarzyszami podróży…

Około 13.00 pojawił się drugi samochód – także jeep Wrangler. Dosiadają go Andrzeje dwaj. Potem dojechali nasi organizatorzy, Iwona I Mariusz, a za chwilę ostatni z naszej czwórki – Asia i Piotr. Jesteśmy – tak jak się spodziewaliśmy – jedynymi nowicjuszami w tej ekipie. Ale ponieważ sami mamy dystans do siebie i do własnych na razie mało zorganizowanych i niepewnych poczynań podchodzimy z humorem, mamy nadzieję, że i pozostali tak na nas patrzą. Zresztą towarzystwo już na pierwszy rzut oka jest sympatyczne, dowcipne i ‘swojskie”, szybka prezentacja i żarty jeszcze przed wypłynięciem wprowadziły od razu swobodna atmosferę.

Po zakupie biletów i zadekowaniu się na promie zebraliśmy się na „odprawie” – nasi przewodnicy przekazali nam skrócone ABC wspólnego podróżowania i obsługi Maroka. Po 40 minutach w dobrych nastrojach dotarliśmy do wybrzeży Afryki. Chociaż Ceuta należy do Hiszpanii, już od wyjazdu z promu czuć nieco inne klimaty, rzesze Marokańczyków, którzy świadcząc usługi wszelkiego rodzaju próbują zarobić parę Euro – a to sprzedając swoje wyroby, lub tez proponują ‘pomoc” we wszystkim, od wskazania drogi począwszy, na wypełnianiu dokumentów celnych i przeprowadzaniu przez granicę skończywszy. Ale my pomocy nie potrzebujemy, jesteśmy zorganizowani jak szwajcarski zegarek (to zasługa Iwony i Mariusza). Tankujemy więc paliwo, uzupełniamy zapasy wody i jedzonka i około 15.00 wyruszamy, aby przebyć kilka kilometrów dzielących nas od granicy z Marokiem.

Na ulicach chaos – takie jest moje pierwsze wrażenie. Widać dżalaby różnokolorowe. Im bliżej przejścia granicznego, tym większy ruch, tym więcej ludzi. Zabudowa tez typowa – bielone domy, łukowate sklepienia. Na samej granicy – tłok i tumult. „Pomagacze” obskakują każdy samochód, ale my już jesteśmy przygotowani i wiemy, co należy wypełnić i nie potrzebujemy pomocy. Wypełniamy nasze kwitki odnośnie samochodu i danych osobowych i jako pierwsze zostajemy skierowani do… do lekarza. Uśmiechnięty Marokańczyk w zielonym lekarskim kitlu świeci nam kontrolnie w oczy, sprawdza czy nie wwozimy z Europy niebezpiecznego towaru, jakim jest świńska grypa. Nie wiem, ile jest w stanie w ciągu sekundy wyczytać z naszych oczu, może jest wybitnie zdolny. W każdym razie badanie kończy się sukcesem, bo podpisuje nasze kwity i możemy przejść do dalszej części odprawy. Poważny pan celnik bardzo uważnie sprawdza nasze paszporty i z bardzo poważna miną pyta o wykonywane przez nas zawody. Jego twarz rozjaśnia pełen aprobaty uśmiech, kiedy mówię, że jestem housewife. Mówi, że to „the best job”. Dla kobiety oczywiście, konserwatysta muzułmanin jeden. Arab, kurde, już mnie wkurzył. Nie mam nic przeciwko byciu gospodynią domową, ale nie lubię facetów, którzy z pozycji „pana i władcy” o tym mówią.

Od pana Tradycjonalisty przechodzimy do kolejnego urzędnika z marsową miną. Ten sprawdza papiery samochodu i kiedy rozkłada dowód rejestracyjny już wiem, że będzie potrzebne pozwolenie na prowadzenie samochodu. Wydane dla Marka Żaka przez Marka Żaka oczywiście. Pan nie życzy sobie francuskiej wersji językowej, wystarcza mu ta polska. Widocznie pieczątka pod tekstem jest wystarczającym dowodem, bo zezwala wreszcie na przekroczenie granicy. Jeszcze tylko jeden celnik, który gdzieś biega z naszymi papierami i już jesteśmy w Maroku. Wszystko mi się podoba – ten ichni rozgardiasz ma swoją atmosferę, a ta ich urzędnicza powaga i służbistość mnie bawią.

Jedziemy główną drogą w kierunku naszego pierwszego noclegu, na camping w Martil. Na każdym skrzyżowaniu – rondzie wzorowo umundurowany policjant pilnuje ruchu. Za dużo pracy nie ma. Ale aż nie pasuje do tego kolorowego, byle jak ubranego tłumu. Taki pan z katalogu.

Po drodze wszystko jest ciekawe i interesujące. Chciałoby się zapamiętać i zapisać każdą chwilę, każdy widok. Kobiety zakutane w te swoje szmatki po same oczy, albo tylko z chustką na głowie. Mężczyźni w „kieckach’, dzieci szkolne w mundurkach, tutaj białych. To raczej fartuszki niż mundurki; stado kilkudziesięciu bocianów na polu, może nawet to te nasze, polskie? One tu podobno zimują.

Camping w Martil. Turyści z Włoch, Niemiec, Wielkiej Brytanii. Ale tłoku nie ma, raptem kilka samochodów. Pierwsze kroki kieruję do sanitariatów, bo chce mi się siusiu, ale tak naprawdę zżera mnie ciekawość, jakie to warunki kąpielowe mnie dziś czekają. Wyłazi moje domowe rozwydrzenie – ciepły prysznic dwa razy dziennie, duże lustro, ciepła podłoga… Ale wróćmy na ziemię. O dziwo jest lepiej, niż się spodziewałam. Oczywiście potrzeby fizjologiczne załatwia się w pozycji narciarskiej, ale to nawet lepiej, bo bardziej higieniczne, niż korzystanie z kibelka w publicznym miejscu. W każdej kabinie wiaderko i kranik, żeby po sobie spłukać. Kabiny prysznicowe trochę mnie przerażają, na ścianach siedzą stada krwiożerczo wyglądających muszek w kształcie meszek-gigantów. Jak uruchomię wodę, zeżrą mnie niechybnie… Na szczęście muszki okazały się nie być meszkami i mimo zimnej wody dokonałam kompleksowej toalety przedwieczornej.  Szybko zrobiło się ciemno. Różnica w czasie to – 2 godziny, więc już o 17-stej zapadł zmrok. Z namiotem oczywiście cyrk. Mimo pierwotnego zapału daliśmy sobie spokój z jego rozstawianiem, zwłaszcza po ciemku. Spowodowało to lekkie zachwianie naszych dobrych nastrojów, ale tylko na chwilkę. Pozostali towarzysze to weterani biwakowania, więc im poszło wszystko sprawnie. Ale za to kolacyjka ze słoika tak i owszem, prawie domowa. Tylko komary cięły niemiłosiernie, zwłaszcza w nocy, kiedy w naszej samochodowej sypialni zrobiło się gorąco i otworzyliśmy okna.
Wieczorek był jak najbardziej zapoznawczy przy piwku i śladowych ilościach Finlandii, dużo śmiechu i fajna  atmosfera.

Dziś, jak już wspomniałam, wyruszyliśmy o 8.00. Jedziemy pomalutku, Iwona i  Mariusz przez CB dozują nam dużo ciekawych informacji na temat aspektów życia w Maroku, islamu, muzułmanów. Mieliśmy 40 minutowy postój na plaży, znalazłam dla Zuzi kilka muszelek. Dziś jedziemy przez Góry Rif. Niestety mamy dodatkowy problem z jeepem. Grzeje się już nie tylko woda w chłodnicy. Gorzej, dwa razy zagrzał nam się olej. Nie wiem jaki, ale Marek jest bardzo zaniepokojony i zniechęcony. Próbowaliśmy dodatkowo chłodzić silnik jadąc z uchylona maską, ale to też na nic się zdało. Towarzysze podróży są życzliwi i wyrozumiale nie poganiają i czekają na nas, kiedy pauzujemy, aby wystudzić maszynę. Ale nam zaczyna już być głupio, bo to dzieje się za często. Nie chcemy przecież opóźniać planu i być ciężarem dla pozostałych.

Obejrzyj zdjęcia z wyprawy Przejdź do dziennika wyprawy