2011 Budapeszt-Bamako

Część VIII

 

29.01., sobota
Dziś przedostatni dzień w podróży do Bamako, jutro dotrzemy do celu. Sławek pół nocy reperował auto, dziś od rana dalej, jakaś szansa jest, że pojedzie.
A my dziś, mimo późnego, bo dopiero po 9-tej, wyjazdu, wstaliśmy wcześnie i korzystamy z tego pięknego ciepłego poranka. Marek zafundował mi prysznic z, jak się okazało, jeszcze gorącej wody!
Spokojne śniadanko, leniwa po nim kawa. A na deser telefon do Zuzi. Są już ferie, więc Zuźka jest u babci.
Jest 8.30, słońce już mocno świeci i grzeje. Jak to możliwe, że w Polsce mróz?

***
Niestety z Kayes nie udało nam się wyjechać zgodnie z planem Z Patrola leje się paliwo, robimy więc przerwę techniczna na stacji. Marek próbuje dolać wody do naszego zbiornika, Sławek podejmuje kolejna próbę ratowania pompy. Momentalnie obstępuje nas gromada obdartych dzieci. Godzinna naprawa nie pomogła pompie niestety. Wyjeżdżamy poza Kayes i tam, pod krzaczkiem dającym mizerna ilość marnego cienia, znowu akcja naprawcza. Marek chce pomóc, ale nie bardzo jest jak i co. Po jakimś czasie okazuje się, że jakiś mały plastikowy trójnik pękł i nie ma zastępczego. Trzeba wrócić do Kayes i poszukać. Bierzemy więc Ewę i jedziemy. Po ponad godzinie i odwiedzinach kilku strasznie rupieciowato wyglądających sklepów, jesteśmy powrotem. Tu niespodzianka baaaardzo miła – czeka na nas przygotowany przez Jolę obiad!

Jest 15.30, wyruszamy w końcu do Diemy. Temperatura 42 stopnie. Nie ma czym oddychać, pot ścieka po plecach jak woda.

30.01., niedziela
Jeszcze kilka krótkich przestojów zrobiliśmy, zanim o ciemku dotarliśmy do Diemy. Odcinek był stosunkowo krótki, więc wszyscy ci, którzy wyjechali rano, dotarli tu wcześnie i kiedy dojechaliśmy, towarzystwo było już mocno rozbawione. Miały tu być jakieś atrakcje po południu – mecz z tubylcami i pokaz tańców regionalnych w towarzystwie bębniarzy. Nas to ominęło, ale jakoś nie żałuję.
Wieczór spędziliśmy przy uratowanej przez Jolę buteleczce żołądkowej gorzkiej. Zbiegły się murzyńskie dzieci, Marek z nimi tańczył i tak go rozczuliły, że rozdał im prawie cały zapas cukierków.
Zasnęłam jak dziecko, obudził mnie nocny wybuch gdzieś niedaleko. Nie wiem, co to było, ale brzmiało groźnie. I Halasy wkoło samochodu, ktoś chodził i zdawało mi się, że zbiera nasze naczynia ze stołu. Rano się okazało, że naczynia pozbierała Jola, a ten ktoś zbierał stolik. I jedno krzesło. Cóż, bieda wkoło, aż piszczy, może komuś przyda się takie umeblowanie „mieszkania”.

Dziś dzień mety – wyruszamy do Bamako, mamy 340 km. Chcemy znaleźć hotel i przygotować się do drogi powrotnej. Posprzątać samochód, zatankować paliwo. To będzie maraton, trzeba się dobrze wyspać, bo wyruszamy bardzo wczesnym rankiem. Zulka czeka przecież.

31.01., poniedziałek
Do Bamako dotarliśmy wcześnie, w okrutnym upale i pełnym, palącym wręcz słońcu. Podjechaliśmy najpierw pod hotel, aby znaleźć pokój i wymienić pieniądze. Tu niegramotna recepcjonistka procedurę zameldowania odczyniała przez 30 minut (masakra!), a na dodatek podwójnie skasowała nas za pokój. Więc awanturka, anulacja transakcji, ponowna transakcja itp., itd., więc trwało to i trwało.
Zaraz potem poszukaliśmy (no tak, bo nie tak łatwo było ja znaleźć) metę rajdu, aby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcia. Meta nas rozczarowała – po pierwsze , jak wspomniałam, trudna była w zlokalizowaniu i dwa razy przekraczaliśmy most na Nigrze, żeby wreszcie trafić. Po drugie – nie było żółtego balonu Budapeszt - Bamako jak na starcie, tylko dmuchana bramka wjazdowa z reklamą Orange. Na wieczór zaproszono wszystkich uczestników na party pożegnalne.
Tymczasem my wracamy do hotelu. Chłopaki jadą umyć i zatankować samochody, a my dziewczyny meldujemy Sławków w hotelu. I znowu ta sama leniwa i niezorganizowana procedura.
Wreszcie – własny pokój z łazienką i gorącą wodą. I z dużym łóżkiem .To nagroda za dwutygodniową tułaczkę.

Wieczorna impreza zaczęła się tak kiepsko i tak kiepsko rokowała, że po 15 minutach wróciliśmy do hotelu. Wyjazd zaplanowaliśmy na godzinę 4.00. Teraz jest 8.40, jedziemy zgodnie z planem i w dobrym tempie. Opanowałam poruszanie się po zapleczu samochodu w trakcie jazdy, spokojnie można szykować jedzonko, wszystko jest pod ręką i miejsca dużo. Tylko kawy jadąc nie da się zrobić. Za bardzo trzęsie, woda chlapie, a nagły podskok mógłby spowodować rozlanie i poparzenia. Ale cała reszta jest ok.
Jedziemy, przed nami 7000 km, mamy tylko niecałe 6 dni, w tym 3 trudne granice.

***
Pierwsze 400 km od rana przemknęliśmy dosłownie błyskawicznie – zero ruchu, dobra droga. Granica Mali z Mauretanią tez przeszła nadzwyczaj dobrze – zajęła nam raptem 40 minut. W sumie na to liczyłam, że jak będziemy sami, to pójdzie to sprawniej niż odprawa na raz 200 załóg.
W Mauretanii niestety dobra passa się skończyła – droga ma ospę, dziura na dziurze, więc prędkość słaba. A Mauretańczycy oszaleli – co wiocha to szlaban na wjeździe i wyjeździe, a każdy żandarm woła o fiszki ( jeszcze niedawno miałam ich po 40 na głowę, jak tak dalej pójdzie nie starczy na Maroko) i o prezenty. Rozdaliśmy parę długopisów, ale jest to zjawisko tak nagminne, że już nam się nie chce. Upał jest niemiłosierny, 45 stopni, dmucha gigantyczna pustynna suszara, wiatr zamiast chłodzić parzy skórę. Dobrze, że działa nam Klima i woda w chłodnicy nie grzeje się jak w jeepie, bo wytopilibyśmy się na skwarki. I to wcale nie żart. Żadna cola, żaden red bull nie gaszą pragnienia, tylko zwykła, niegazowana woda.
Dziś znowu byliśmy zaproszeni na obiad do Joli – tym razem krupnik. Pyszności. Koniecznie na następną wyprawę muszę nabyć te cud-zupki.

01.02., wtorek
Albo Mauretańczycy maja hopla na punkcie biurokracji i marnotrawstwa papieru, albo w Mauretanii naprawdę jest niebezpiecznie. Jechaliśmy wczoraj do 1 w nocy i przez te kilkaset kilometrów oddaliśmy na posterunkach po ponad 40 fiszek. Posterunki są praktycznie co kawałek. W jednym miejscu, kiedy zrobiło się już późno, zatrzymaliśmy się na szybkie przygotowanie kawy tuz przy jednym z takich szlabanów. Ostrzeżono nas, żebyśmy tu przypadkiem nie nocowali, bo grasują tu bandyci. A więc cos jednak jest na rzeczy. Im głębiej w noc, tym żandarmi bardziej uzbrojeni – my się zatrzymujemy, a tuz przy nas wychodzi z budki uzbrojony po zęby żołnierz. Cos to więc pewnie znaczy.

Nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy dojechać aż do Nouakchott, tym sposobem zrobiliśmy wczoraj 1400 km. Za to noc była krótka, zanim przygotowaliśmy wynajęty bungalow do spania (bo się okazało, że w łóżku były ślady myszy, więc trzeba było przynieść z auta śpiwory i zrobić posłanie obok), zanim prysznic, zanim zasnęłam, zrobiła się druga nad ranem. A o 6.00 obudziliśmy się pogryzieni przez komary.
Teraz jedziemy w kierunku Sahary Zachodniej, Marokańczycy odprawiają na granicy cyrk, dobrze byłoby dostać się tam jak najszybciej, tylko że mamy prawie 500 km. A jeszcze najpierw Strona mauretańska. Dobrze, że jedziemy od rana, bo tę granice zamykają o 18-stej i później trzeba by było nocować znowu w oczekiwaniu na otwarcie szlabanu.
Pada deszcz, jest 20 stopni, wokół znowu pomarańczowe piaski pustyni i prosta, długa droga. Przynajmniej nie tak dziurawa jak ta wczoraj, pomiędzy Diemą a Kiffą.

Toyota stawia opór, ciekawe kiedy jej się znowu odwidzi. Szkoda, bo cierpi na tym nastrój jej załogi.

Od wczoraj nie ma zasięgu, a więc i brak kontaktu z Zuzią. Ale zaraz za granica powinien się zasięg pojawić.

Obejrzyj zdjęcia z wyprawy Przejdź do dziennika wyprawy