2011 Budapeszt-Bamako

Część VII

 

26.01., środa
Dziś bardzo wczesny wyjazd, już o 5.00. Jedziemy do Dakaru, trasa długa, a przed nami granica z Senegalem, pewnie znowu wielogodzinna.

***
Jedziemy przez Park Narodowy szeroka groblą, czy raczej wałem oddzielającym rzekę Senegal od jej rozlewisk. W tym parku żyją podobno m.in. guźce. Na razie były konie, długorogie krowy, mnóstwo ptactwa, w tym pelikany i jakieś czaple bądź czaplopodobne ptaki, ale guźca ani oko wykol.

***
Po 4 godzinach wyczekiwania i przydreptywania z nogi na nogę jesteśmy w Senegalu. Do Dakaru mamy 250 km, dobrze że już tylko asfaltową drogą.
Na granicy najpierw nam powiedziano, że dokumenty wjazdowe, które wykupiliśmy od organizatora rajdu, są nieodpowiednie i że będą nas konwojować po 20 aut do jakiegoś innego urzędu, żebyśmy wykupili cos tam za kolejne 80 euro. Więc pozbierali paszporty, żeby ustalić listy tych konwojów. Po 2 godzinach stwierdzili, że wezmą łapówkę po 15 euro od samochodu i raptem okazało się, że żaden dodatkowy dokument nie jest potrzebny. Na granicy mnóstwo żebrzących dzieci i grupka młodych Senegalek. Ładne one wszystkie, mimo, że takie czarne.

***
Na pierwszy rzut oka senegalskie społeczeństwo jest bogatsze od mauretańskiego. Wioski przypominają wioski, są murowane domy, jest jakieś życie, kręcą się sprzedawcy rzeczy różnych, coś się dzieje. Oczywiście wciąż daleko odbiega to wszystko od nawet najbiedniejszych polskich wiosek, ale już za czymś ich życie tu wygląda. Krajobraz na razie nie różni się od tego co przed granicą, suche trawy na żółtym, pustynnym podłożu, z rzadka niewysokie drzewa.

Co tutaj jest bezsprzecznie piękne – to kobiety i dzieci. Kobiety przy czerni swojej skóry ubierają  się bardzo kobieco i kolorowo w długie szaty. Na Glowach maja sprytnie i fikuśnie upięte chusty czy szale, niektóre w dość zabawny sposób, ale całość tworzy bardzo egzotyczna jakość i wygląd. Są i takie, co lubią błyskotki, a te brokatowe i cekinowe elementy garderoby lśnią w słońcu i dodają całości nieco jakby karnawałowego, albo może bardziej bazarowego, blasku.
We wsiach, ale nie tylko, noszą tu kobiety na Glowach wiaderka bądź kosze z woda, owocami i pewnie wszystkim, co trzeba przetransportować do domu. Nie podtrzymują nic rekami, a poruszają się z gracją i wyprostowane. Maleństwa – śliczne, czarne niemowlaczki – cały okres wczesnego dzieciństwa spędzają u mamy na plecach, zawinięte, albo raczej przywiązane chustą. Przyglądałam się na granicy jednej młodej mamie, jak sobie radzi z „założeniem’ tam dzieciaczka – dla mnie zgroza, ale ona zdawała się wcale nie przejmować tym, że jej synek może w każdej chwili zsunąć się i upaść na ziemię. I dla dzieci jest to z pewnością o tyle fajne, że cały czas czują ciepło mamy, i nie płaczą w ogóle. Tylko że nie widza nic poza jej plecami, i kiedy nie śpią, przekładają główki z jednej strony na drugą, jakby cały czas szukały lepszego widoku.

Za 100 km będziemy w Dakarze.

27.01., czwartek
Ostatecznie nie wjechaliśmy do Dakaru. Musieliśmy najpierw zajechać na planowany dla grupy kemping do Lac Rose, żeby oddać torby Jurkowi, których po wypadku nie miał gdzie zabrać i mu je wieziemy. Zrobiło się już jednak późno, więc zdecydowaliśmy się zostać na noc tutaj. Wieczór był ciepły, tylko wiał chłodny wiatr. Próba wykupienia bungalowu spełzła na niczym. Murzyn oczywiście koniecznie chciał nam go sprzedać, ale nam chodziło nie tyle o łóżko do spania, co o prysznic i kibelek. Prysznica nie było, Malo tego, w domku tak śmierdziało stęchlizną, że już na wejściu mi się odechciało tych luksusów.

Dziś też mamy długa trasę, ponad 560 km, ale na koniec dojeżdżamy do Niokolo Koba, największego Parku Narodowego w Senegalu. Mam nadzieje zobaczyć tam dzika zwierzynę, bo na razie w tej Afryce tylko kozy, osły i ptactwo.

Podoba mi się Senegal. Może to zabrzmi dziwnie, ale chyba największy koloryt stanowią jego piękne mieszkanki w swoich barwnych strojach. Nie mogę się napatrzeć na te cudne kolorowości, najchętniej robiłabym zdjęcia wszystkim. Dodatkowy, nie bez znaczenia, plus Senegalu to to, że wszędzie maja świetny zasięg telefony komórkowe, więc od wczoraj mamy wreszcie znowu łączność z Zuzią.

***
Jechaliśmy przez wioski i miasteczka, te bardziej i te mniej ucywilizowane. Te bardziej – murowane. Te mniej – chatynki albo z gliny, budowane „na okrągło”, z daszkami krytymi strzechą, albo całe z trzciny. Pomiędzy domkami – boża obórka – kózki, osiołki i półnagie dzieci.

Po południu dojeżdżamy do bramy parku Niokolo Koba.

28.01., piątek
Dżungla w ogóle nie przypominała tego, czym miała być, takie lasy to i u nas są. No, może tylko bez palm i kopców termitów, których tu od groma. Oprócz trzech guźców i dwóch małp z daleka, nie było żadnego zwierza. A gdzie te lwy, gdzie słonie???
Kemping w dżungli był o tyle fajny, że tu już zrobiła się afrykańska pogoda, wczoraj po południu było 38 stopni, a wieczorem 26. Wykupiliśmy pokój w „hotelu”, ale nawet nie pomyślałam o tym, żeby tam nocować. Fuj, stęchlizna i ponuro. Ale za to wszyscy mieliśmy  na wyłączność kibelek i prysznic, to nic, że z zimna wodą, ale było intymnie. Dziś, wracając przez tę niby-dżunglę, rozmawialiśmy sobie, że to wielka strata być 30 km od Dakaru i do niego nie wjechać. Taka okazja już się pewnie nie powtórzy. Nawet jeśli wrócimy do Afryki (ja bardzo chętnie), to zapewne już nie w te okolice.
Teraz okazuje się, że mieliśmy szczęście tam nie jadąc. Ekipy, które wybrały się do Dakaru, wróciły z powybijanymi szybami i obrzucone kamieniami. Dziki to kraj. Mimo, że będąc tutaj nic nam się nie przydarzyło i, jeśli chodzi o nas, obawy znacznie się zmniejszyły, to jednak takie sytuacje pokazują, że tu wciąż wszystkiego można się spodziewać.

Jedziemy do granicy Mali, żeby odstać zwyczajowe kilka godzin i dotrzeć do Kayes.
Jest 8.30, 22 stopnie.

***
Do granicy dojechaliśmy z jednym krótkim, technicznym postojem. Toyota znowu pokazała rogi i po kolejnym telefonie do Toma ustaliliśmy, że ostatnia możliwa przyczyna to zapchany tłumik. Trzeba go więc było zdemontować. Jedziemy więc bez tłumika i rury wydechowej. Głośno, ale śmigamy przednio.
 Na granicy niesamowicie szybko – tylko 1,5 godziny, ale za to w 40-sto stopniowym upale. Troszkę się zachmurzyło, ale wciąż jest gorąco, tyle że nie pali jak oszalałe to afrykańskie słońce. Zobaczymy jak będzie dalej, bo Kayes to podobno najgorętsze z miast Afryki, temperatura powietrza wspomagana jest przez rozległe złoża żelaza, które się z pewnością nieźle nagrzewa. Mal qucken, mal schauen, jak to mówią Niemcy. Zobaczymy.

Na razie Mali nie różni się od Senegalu. I krajobraz podobny, i społeczność równie czarna i kolorowa.

***
No i „zong”. Sławkowi skończyło się paliwo, szczęściem w ostatniej chwili, tuz po przekroczeniu granicy, znaleźliśmy stacyjkę. Nędznie wyglądała, ale paliwo było. Tyle, że bardzo kiepskie. Po kilu kilometrach Patrol zaczął biało dymić i odmówił dalszej jazdy. Więc ciągniemy go na linie do miejsca noclegu, zostało tylko 16 km, więc nie jest źle.
Jest wcześnie, dzięki ekspresowej odprawie jest dopiero 15.20, więc będzie jeszcze jasno, kiedy dojedziemy.

***
Po dotankowaniu paliwa na kolejnej stacji nie było poprawy. Doholowaliśmy Patrola z Załogą do obozowiska. Tu okazało się, że pompka paliwa jest do wymiany. Marek, Sławek i Ewa pojechali więc do miasta w poszukiwaniu nowej pompki. My z Jolą zostałyśmy na biwaku, racząc się kawą, pogaduszkami i słodkim lenistwem w bardzo ciepły, prawdziwie letni styczniowy wieczór.
Nocne niebo nad Afryka jest zachwycająco piękne.

 

Obejrzyj zdjęcia z wyprawy Przejdź do dziennika wyprawy