2011 Budapeszt-Bamako

Część VI

 

24.01., poniedziałek
Jest 8.30, dzień ponury jak na afrykańska pustynię, tak mi się wydaje. Niebo dość mocno zachmurzone, 16 stopni.

Właśnie dojechaliśmy do punktu, w którym podobno w 2005 roku wylądowało Ufo. Rząd Mauretanii ten fakt zataił, ale się nie dziwię, bo ja tu nic nie widzę. Parę kupek  żwiru, no może tylko kogoś zastanowił ich układ w półokręgu. Dziś będzie dużo przepraw przez piaski plaż i Park Narodowy. Na noc mamy dojechać do plaży B2 i tam rozbić obóz.

***
Wjechaliśmy na teren Parc National du Banc d’Arguin, przedtem ostro negocjując cenę biletu ze strażnikami. Przewodnik podaje, że wstęp powinien kosztować 1200 tych ichnich, czyli ok. 3,5 euro, a tu panowie zażądali po 10 euro za osobę! Dzięki znajomości francuskiego i zdolnościom negocjacyjnym Ewy wjechaliśmy za 3,5 euro. Na razie krajobraz się nie zmienił, czyli pustynia, pustynia, pustynia. Tylko miękkiego piasku coraz więcej.

***
Spuszczamy powietrze z kół, bo na pełnych nie przebrniemy przez te hektary piachu, a nie chcemy, żeby nam się przydarzyło tak, jak onegdaj na plaży…, Jedziemy, jedziemy, wszędzie piach, suchy piach. Po drodze zbieramy drewno na wieczorne ognisko. Na nocleg możemy zjechać dopiero po 20.00, kiedy to skończy się ostatni odpływ. Docieramy do wybrzeża Atlantyku. I tu wreszcie, na plaży, nad samą wodą, robimy sobie obiad i, dla chętnych, kąpiel w słonej wodzie. Tudzież Marek prysznic i zaległe golenie.
Niestety przy odjeździe okazuje się, że zawieruszyły się gdzieś Marka kluczyki od samochodu. Mam nadzieję, że znajdą się najdalej przy porządkach w aucie po powrocie. Bo jeśli nie, to by oznaczało, że spadły w piasek na plaży i tam się zakopały.

***
Dziś nocleg na plaży. Miejsce  cudne, wydmy i ocean. Wokół pustka.

25.01., wtorek
Ale się dziś dobrze spało! Ocean szumiał kojąco, nad głowami rozgwieżdżone niebo, które przez nasze okno dachowe zdawało się przenikać do środka i można się było poczuć jak w kosmosie. Wszędzie czuję piasek, permanentne wymiatanie go z auta na nic się nie zdaje.
Teraz jedziemy 160 km plażą, do stolicy Mauretanii Nouakchott. To niesamowite doznania, z lewej pustynne wydmy, z prawej ocean, woda prawie pod kołami! Słońce świeci dziś jak szalone, jest wcześnie, więc nad piaskami unosi się jeszcze poranna warstwa mgiełek. Czarnoskórzy mieszkańcy nadbrzeżnych rybackich wiosek pozdrawiają nas życzliwie. Równie życzliwie żegnało nas wojsko, które także i tej nocy obstawiało i patrolowało nasze obozowisko. Co 200-300 metrów samochód z grupą uzbrojonych żołnierzy, czarnych jak smoła, z turbanami na glowach zamiast beretów czy rogatywek. Dość swoisty to widok. Stanowiło to pewien problem w poszukiwaniu miejsca na załatwianie potrzeb fizjologicznych, bo na pustyni trudno znaleźć coś, za czym można by się schować. Ale jak się zrobiło ciemno…

Jedziemy wciąż plażą. Jest pięknie! Te widoki sofiście wynagradzają niewygody, które są charakterystyczne dla tego rodzaju podróży.

***
Wjeżdżamy do stolicy. Trzeba bardzo uważać, bo tu każdy jeździ jak chce, często swoja wole skrętu w nieoczekiwanym miejscu, bądź wyjazd z podporządkowanej wymuszający pierwszeństwo sygnalizując klaksonem. Dużo, dużo czarnego Luda, czarnego jak smoła. Myślę, że nie ma bardziej czarnych czarnoskórych niż tutejsi mieszkańcy. To już prawdziwa Afryka!
Rozbijamy obóz na kempingu  u wrót miasta i oddajemy się błogiemu, leniwemu biwakowaniu. Jest wcześnie, jest jasno, jest gorąco. Robie pranie, potem obiad, kawę. Potem kolejna kawę i tak nam czas płynie.
Przed zmrokiem idziemy wszyscy na spacer po plaży. Nasze zdziwienie jest wielkie, kiedy okazuje się, że mamy obstawę. Idzie z nami żołnierz, który musi nam towarzyszyć ze względu na bezpieczeństwo. Widać cos nam grozi.. W sumie nie przejmujemy się tym zbytnio, jesteśmy w grupie, blisko kempingu, ale coś w tym widać jest, bo innym spacerowiczom także towarzyszy ochrona. Żołnierz już za chwilę idzie nie za nami, tylko z nami. Zbiera dla nas, dziewczyn, muszelki, których tu mnóstwo, ale on wybiera takie ciekawsze, poskręcane. Docieramy do targu rybnego. Szumno tu, gwarno, czarno od czarnych lic i kolorowo od tego, jak są poubierani tubylcy. To kolejna rybacka wioska, domostw prawie nie widać, ale za to mnóstwo, mnóstwo lodzi. Tu chyba wszystko kręci się wokół morza. Żołnierz nie pozwala nam robić zdjęć.
Wracając wypytujemy go (ustami Ewy oczywiście) o sprawy bezpieczeństwa w Mauretanii, o powrotna jazdę nocą. Chcemy dać mu jakieś gadżety, ale nie mamy przy sobie, a on nie może pójść z nami do naszych namiotów. Dziewczyny biorą mapy i upominki i idą do miejsca, gdzie stacjonują żołnierze, żeby jeszcze pogadać i zasięgnąć informacji.
U nas stała się przykra rzecz – awaria anteny satelitarnej. Nie mamy kontaktu z Zuzią! Już widzę, jak się dziecko martwi. Wieczorem proszę Sławka o telefon  i od niego wysyłam do Zuzi sms-a. Nasze komórki nie działają.

Obejrzyj zdjęcia z wyprawy Przejdź do dziennika wyprawy