2011 Budapeszt-Bamako

Część V

 

22.01., sobota
Dziś dzień pustynny. Zafundowaliśmy sobie kilka godzin jazdy po piaskach, po wielkiej, bezkresnej, totalnie cichej i pustej pustyni. Wcale nietrudno sobie wyobrazić, jak łatwo można się tutaj zgubić nie mając gps-a. My na szczęście mamy, więc się nie pogubiliśmy i spędziliśmy całkiem miłe pół dnia w tych piaskowych warunkach.
Wróciliśmy na asfalt nad ocean i już za chwilę mieliśmy przed oczami piękną, turkusowa zatokę z plażą wielce zachęcającą do zrobienia na niej popasu na obiad.  Jednak nie było tak pięknie, jak to sobie wyobraziliśmy. Toyota ugrzęzła na dobre w wilgotnym piachu, nie dając nam szans na spożywanie obiadu w tak pięknych okolicznościach przyrody. Zaraz tez pojawili się lokalesi z ciągnikiem, mieszkający na klifie nad plażą w obskurnej, szmacianej wiosce. Ale i to nie pomogło. Zatem użyto niezawodnej siły rąk kilkunastu chłopa i wypchali naszego stwora na bardziej pewny grunt. Dokumentacja filmowa pełna, film będzie ciekawy o tyle, że to wszystko rozgrywało się w naprawdę malowniczej scenerii. Równie malowniczo musiało się prezentować na naszych twarzach rozczarowanie z powodu niezjedzenia tu obiadu. A wystarczyło zawczasu spuścić z kół powietrze…

Zmierzamy ku mauretańskiej granicy, jutro musimy się przez nią przedostać, a to z pewnością nie będzie ani łatwe, ani nie pójdzie gładko. Cała nadzieja w tym, że może przy takiej ilości samochodów rajdowych podjeżdżających do odprawy o jednej porze, usprawnią trochę procedury i pójdzie to wszystko szybciej, niż wszystko na to wskazuje.
Ciepło, ciepło, coraz cieplej, dziś 26 stopni!

***
Właśnie minęliśmy „Tropic of cancer” – Zwrotnik Raka. W środku niczego tabliczka obłożona kamieniami i pamiątkami, które zostawiają tu turyści. Takie niepozorne miejsce na Ziemi, a jakie znaczące miejsce zajmuje w geografii świata…

23.01., niedziela
To był najbardziej nieoczekiwany kemping, na jakim mieliśmy kiedykolwiek okazję nocować! Kemping to oczywiście metafora. Nasza wiedza na temat noclegu ograniczała się do tego, że będzie to nocowanie przy drodze tuz przed granicą z Mauretanią, która otwierają dopiero o 8.00 rano. „Przy drodze” okazało się być miejscem w kolejce do granicy, bezpośrednio na asfaltowej szosie do niej prowadzącej. Zaskoczenie to mało powiedziane. Wokół puste tereny, ale nie ma mowy o tym, żeby chociażby oddalić się kilkadziesiąt metrów w ustronne  miejsce za potrzebą, bo zaraz lokalesi się ujawniają i kategorycznie nakazują powrót do samochodu, bo to tereny zaminowane. Więc sikanie pod samochód, prysznic przy samochodzie, cała reszta – jedzenie, spanie, toaleta – w samochodzie. W sumie sprawnie nam to poszło, mamy wygodne Auto, można się w nim w całości schować i spokojnie zrobić to, co należy. Z Jeepkiem byłoby trudniej, nie jest taki przestrzenny i pojemny. Gorzej mieli ci, co swoje namioty ustawiali na asfalcie. Nie dość, że musieli się przeciskać między sznurkami aut, to jeszcze chyba dość twarde to spanie. Czuliśmy się jak na rumuńskim obozowisku, dzieci świata, bezpańskie psy.

Wygląda na to, że czeka nas długi postój w oczekiwaniu na przekroczenie granicy.

***
O 8.40 pojawiła się pierwsza informacja, że należy pobrać różowe fiszki do wypełnienia. Z tymi fiszkami i paszportami do punktu odprawy paszportowej. Tam kolejka, więc czekaliśmy ok. 40 minut, aż celnik odgoni wszystkie atakujące go muchy i wbije nam w paszporty po pieczątce. Strasznie dużą wagę oni tu przykładają do stempelków. Kiedy to się wreszcie stało, idziemy dalej, do następnego budyneczku, gdzie gościu zbiera zielone kartki, które otrzymaliśmy wypełnione przy wjeździe do Maroka. Teraz już możemy pojechać pomiędzy graniczne budki i czekać na dalsze wydarzenia. To dopiero Sahara zachodnia, jeszcze przed nami druga część odprawy. Potem przeprawa przez pole minowe i dopiero mauretańska granica. I cały ten cyrk od nowa.

***
Po kolejnych 2 godzinach oczekiwania i odstaniu jeszcze godziny w kolejce do ostatniego już marokańskiego okienka, wjeżdżamy w pas ziemi niczyjej. Jak donoszą źródła, teren ten nie został nigdy rozminowany i należy się tu poruszać wyłącznie po wyjeżdżonych szlakach, zboczenie z nich grozi utratą życia. Nie wiem tylko, jak sobie radzą wielbłądy, których tu mnóstwo i drepcą sobie dowolnie gdzie chcą. Pełno tu także wraków samochodów, ale to nie pozostałości po wybuchach, tylko opuszczone i zdewastowane auta przemytników.
Słońce pali niemiłosiernie, Sławka termometr wskazuje 28 stopni, nie ma cienia, nie ma się gdzie schować. I pewnie będzie jeszcze goręcej.
czekamy teraz na mauretańskie procedury, jest 12.40.

Później
15.15 – Ufff! Wjechaliśmy do Mauretanii!

Oj, źle się zadziało, bardzo źle. Jedna z polskich załóg, niedawno przez nas poznana, dachowała dużym samochodem, tuż tuż po zjeździe z granicy. Niewiele wiemy, tyle tylko, że Jurek  jest w szpitalu i trzeba sprowadzić do obozu jego samochód. Marek I Sławek pojechali z odsieczą, wrócą pewnie późno. Wczoraj podobno jedna z polskich ekip utonęła na plaży – zabrał ich przypływ. Tzn. nie dosłownie i na amen, ale auto się nieźle podtopiło. Ale też wiele więcej nie wiemy. Mam nadzieje, że Jurkowi nic nie jest, głupio byłoby jechać dalej ze świadomością, że komuś, kogo dopiero co poznaliśmy i sympatycznie spędziliśmy wieczór, zdarzyło się cos paskudnego. Oby to były tylko obrażenia zewnętrzne, nie wymagające hospitalizacji.

Czekamy niecierpliwie na powrót chłopaków, tymczasem obozowisko rozbiliśmy na pustyni, tuż przy wydmach. Miejsce jest genialne, dopóki nie zaszło słońce było gorąco, ale znośnie, bo niebo lekko zachmurzone.

Późnym wieczorem
No niestety wieści nie są pomyślne. Jurek w szpitalu, auto w opłakanym stanie. Nie wygląda to dobrze.

Obejrzyj zdjęcia z wyprawy Przejdź do dziennika wyprawy