2011 Budapeszt-Bamako

część IV

 

20.01., czwartek
Jechaliśmy wczoraj długo i do późna. Do obozowiska dotarliśmy dopiero o 23.00. Mięso, które wyjęłam rano z zamrażalki na kolację, dawno się rozmroziło i wymagało obróbki. Zatem – do dzieła! Schaboszczaki świeżo smażone, w środku nocy, o ciemku, na Hamadzie – no to już coś! Załoga była zadowolona, ja też, ze porządnie nakarmiłam rajdową rodzinkę.

Dziś po odprawie niedobre wieści – Austriak z Węgrem, których wczoraj spotkaliśmy na jednym z waypointów, kilka godzin później spadli do kanionu w jednym z niebezpiecznych odcinków trasy, o których właśnie na porannej odprawie mówił organizator. Samochód do kasacji, kierowca w szpitalu, pasażer jedzie dalej. No dla nich rajd się skończył, właśnie miedzy innymi dlatego nie kręcą nas wyścigi.

Dzisiejszy odcinek ma ok. 500 km, ale dziś nie bawimy się w race. Dziś pojedziemy trasą turystyczną, może uda nam się zobaczyć cos ciekawego i dotrzeć do obozu wcześniej niż w środku nocy.
Dzisiejsza noc była bardzo zimna. Moje wyprane wieczorem spodnie zamiast schnąć – zesztywniały. Czyli  był mróz, a przynajmniej przymrozek. Poranna toaleta średnio przyjemna w tym chłodzie. Ale dzionek zapowiada się ładny, zresztą kierujemy się na południe, powinno być coraz cieplej. Marzę o ciepłym wieczorze i równie przyjemnym poranku. Bo dziś, mimo że jesteśmy w Afryce, wciąż jestem zmarznięta.

Zuzia dzwoniła, odlicza dni, choć do spotkania na razie więcej niż mniej. Wydaje się być pogodna, chociaż wiem, że trochę udaje i robi dobrą minę do złej gry. Mnie też smutno.

Zatankowaliśmy zbiorniki na full i zaraz wyruszamy po dzisiejsze wrażenia.

***
No i dałam ciała jako nawigator już tuż po starcie. Zamiast odbić z głównej drogi w prawo, jak prowadził ślad, na remontowanym odcinku zrobiono krótki objazd i przegapiłam zjazd. Z tej stacji, na której tankowaliśmy, zawróciliśmy po jakichś 20 minutach, ale nie po to, żeby szukać drogi, tylko żeby zobaczyć co się dzieje ze Sławkami, bo coś długo ich nie było. Szybko się okazało, dlaczego. Zanim do nich dotarliśmy, przedzierając się przez górskie drogi w budowie i kilka wiosek, pełnych umorusanych dzieci żądnych „kado” i „stilo”, minęła dobra godzina. Ale za to potem była całkiem fajna off roadowa jazda przez górzyste tereny i kręte ścieżki.
Pogoda coraz ładniejsza, coraz cieplej i jaśniej. 

Na zachód Słońca nad Atlantykiem spóźniliśmy się dosłownie kilka minut. Żeby dotrzeć nad brzeg wody, trzeba było ponad 20 km buszować i przedzierać się przez wydmy, piaszczyste (więc znowu dużo kurzu) i słabo porośnięte. Na samą plażę nie udało się zjechać, ale kolorystyka nieba nad wodą była niesamowita. A to rokuje ładny dzień jutro.

Do Fortu Bou-Jerif  dotarliśmy mocno wyboista drogą, zresztą Road book to przewidział. Po drodze kilka samochodów zawracało, ale to ci bez napędu 4x4. Camping ok., niestety na ciepłą wodę nie trafiłam, może po prostu poszłam się kąpać za późno i zabrakło.

21.01., piątek
Dziś wstałam wcześniej, niż było w planie, żeby uprzedzić zwolenników ciepłej kąpieli i załapać się na ciepła wodę pod prysznicem. I rzeczywiście byłam chyba jako jedna z pierwszych, tyle, że ciepłej wody jakoś nie było. Zimny prysznic to dla mnie hard core, zwłaszcza rano, kiedy jest ciemno i chłodno. Ale, w sumie, lepszy zimny niż żaden. Wiec drżąc jak osika zrobiłam co trzeba  i wróciłam robić śniadanko. Wczoraj wieczorem Marek grzebał znowu cos przy Toyotce, bo pod koniec dnia zbiesiła się i zaczęła znowu kopcić czarnuchem i stawiać opór. Widać zabiegi były skuteczne, bo dziś znowu się popisuje mocą. No oby tak dalej…

Dzisiejszy odcinek ma ponad 600 km. I dziś zażyliśmy pierwszy Malarone.

***
Po dość długiej jeździe po bezdrożach, już na asfalcie, słabnąca moc silnika znowu spowodowała grobowy nastrój w kokpicie. Prawdopodobnie mamy zapchany katalizator, bo to już ostatnia możliwa z przyczyn takiego stanu rzeczy. Wszystkie inne zaworki zostały otwarte bądź zamknięte i nie pomogło. Coś z tym trzeba będzie zrobić, bo nie wyobrażam sobie, aby taka atmosfera w aucie panowała do końca wyprawy.

Im bliżej Sahary Zachodniej, tym częstsze kontrole policji, już nawet raz żądano od nas „fiszek” z naszymi danymi osobowymi. Mam ich przygotowanych po 15 sztuk dla każdego z nas, mam nadzieje, że wystarczy. Dziwna rzecz tu, i właściwie nienormalna – policjanci na posterunkach są bardzo uprzejmi i grzeczni, życzliwie nastawieni, ale za każdym razem pytają o souveniry. Śmieszy mnie to, bo o ile w przypadku dzieci jestem w stanie to zrozumieć, tak w przypadku urzędnika państwowego, w dodatku na służbie, w ogóle nie.

Próba znalezienia serwisu toyoty w Tan-Tan spełzła na niczym, jedziemy więc dalej.

***
Po konsultacji telefonicznej z Tomem potwierdziły się przypuszczenia Marka, że trzeba wywalić katalizator. Jedziemy więc do najbliższego „normalnego” miasta, do Laayoune, tam znajdziemy warsztat. Sławki pognali przodem, żeby przeprowadzić rekonesans i zlokalizować mechanika, tak będzie szybciej. Nasza dzisiejsza trasa jest długa, my się wleczemy, szkoda czasu.

Posuwamy się na południe, nad Atlantykiem, ściślej nad samym jego brzegiem. Wokół płaskie jak stół wydmy, prosta kreska szosy i bezkres błękitu wody, gdzieś bardzo daleko ledwo graniczący z niebem. Ciepło, 26 stopni, zaczynamy czuć, gdzie się znaleźliśmy.

***
Łoł, robi się coraz fajniej! Po prawej białe grzywy oceanicznych fal, a przed nami i po lewej złote wydmy piasków Sahary. To połączenie dwóch różnych obrazów przywiodło mi na chwilę na myśl, że cos tu się nie zgadza, że to nadmiar uroku. Bo już sam ocean, który na wygląd nie różni się przecież od innych mórz, sprawia, ze się odczuwa odległość od domu, sama świadomość, że to Atlantyk właśnie. Piaski pustyni tuz przy nim to druga wielka atrakcja w tym rejonie świata, a już dwa te elementy razem w zasięgu wzroku robią na mnie piorunujące wrażenie.

Później
Czekamy na naszych towarzyszy przy wjeździe do Laayoune, oni tam gdzieś szukają warsztatu. Gdyby Tom przy odbiorze auta powiedział od razu zdecydowanie, że katalizator trzeba wypierniczyć, dziś nie mielibyśmy problemu. Teraz cała nadzieja w tym, że znajdzie się jakiś bystry mechanik, który nam problem rozwiąże. Właśnie przez CB odezwał się Sławek, że mają takiego chętnego. Jedziemy.

Wieczorem
Laayoune na długo pozostanie nam w pamięci. To tutaj przez 5 godzin wnikliwie zapoznawaliśmy się ze zwyczajami i życiem lokalnej społeczności, na rogu dwóch ruchliwych ulic, w dzielnicy warsztatów naprawczych. Tudzież z tubylcami. 5 godzin, bo tyle czasu zajęło sympatycznemu mechanikowi usprawnienie Toyoty. Zdążyliśmy się zaprzyjaźnić z chłopcem, który równie dobrze może być synem jak i bratem naszego naprawnika. Miał na oko 12 lat i sympatyczny uśmiech. Zanim prace przy aucie na dobre się rozpoczęły, przyniósł nam, nie wiadomo skąd, 2 krzesła, bo podpieraliśmy ścianę domu stojąc. Aby zyskać na czasie, poszliśmy cos zjeść i podwójna z tego korzyść, bo w sklepiku ze sprzętem SONY, na który trafiliśmy przypadkiem, udało nam się kupić ładowarkę do kamery, której nie zabraliśmy z domu. W ogóle to śmieszna sprawa, bo facet sprzedał nam ładowarkę i kabel, które były w komplecie z nowa kamerą, i w ogóle nie oczekiwał, że kamerę tez kupimy.
Po powrocie pod warsztat okazało się, że nasz mechanik zniknął z naszym katalizatorem. Samochód zostawił na ulicy z otwartą maska, jego warsztat z całym dobytkiem także pootwierany i bez nadzoru, a chłopaka brak! Dość długo trwało, zanim się pojawił. W międzyczasie zabrano krzesła, ale poczęstowano nas ,znaną nam już, mocną miętową marokańska herbatą. Po prostu full serwis, dbałość o klienta na dobrym, europejskim poziomie A że warunki nieco inne? No i co z tego, co kraj to obyczaj. Ludzie tu gościnni jak widać, uprzejmi i skorzy do pomocy.

Jest już późno i ciemno, na camping zajedziemy za co najmniej dwie godziny, ale za to, mam nadzieję, sprawnym autem. Ekipa naszych towarzyszy dzielnie przy nas trwa, doceniamy i dziękujemy.

Liczę na to, że jutrzejszy dzień, kolejne 600 km, dostarczy nam różnych wrażeń i ekscesów, byle oprócz tych technicznych.

Obejrzyj zdjęcia z wyprawy Przejdź do dziennika wyprawy