2011 Budapeszt-Bamako

Część II

 

16.01., niedziela
No jak maraton to maraton. Jedziemy bez przerwy od wczorajszego poranka, już 24-ta godzinę. Doszliśmy do wniosku, że lepiej zajechać dziś dalej i wcześniej skończyć, niż znowu grzać ponad 1000 km. Plan jest więc taki, że docieramy dziś do Walencji i tam robimy sobie pożegnanie z Europą w warunkach nieco lepszych niż campingowe.
Teraz jest 8.20, docieramy do hiszpańskiej granicy, więc do dzisiejszego celu mamy jeszcze 530 km. Powinniśmy zajechać w porze obiadowej.

Wczorajsze popołudnie nosiło znamiona sylwestrowej nocy – toyota próbowała nas wkurzyć maksymalnie i w końcu posypała iskrami z tłumika. Oj, wyglądało groźnie, ale na szczęście to tylko sadza się zapaliła, a nie my. My palimy się do dalszej jazdy. Po odcięciu jakichś zaworków i wężyków, o których nie mam pojęcia, nasza pustynna panna mknie jak strzała. Ku przygodzie i afrykańskiemu ciepłu i słońcu, bo tutaj wieje chłodem i pochmurno.

17.01., poniedziałek
Wczoraj w końcu pokazało się słoneczko, i dopóki świeciło, było przyjemne ciepełko. Do hotelu dotarliśmy ok. 15stej. Długo oczekiwany prysznic był tym, na co liczyliśmy. Zregenerował siły na tyle, że razem z ekipa Sławka pojechaliśmy do Walencji, mimo że kompletnie nam się nie chciało. Tyle, że w hotelu Restauracja okazała się być nieczynna, a my przecież głodni jak wilcy. Dziewczyny i Sławek pojechali więc zwiedzać, my w poszukiwaniu przytulnej knajpki z hiszpańskim jedzonkiem. 

O 20.00 jak dzieci leżeliśmy w łóżku, a chwilę później długo wyczekiwana możliwość spania w pozycji horyzontalnej wzięła górę i oddaliliśmy się w objęcia Morfeusza…
Dzisiaj dojedziemy do końca, tj. do Tarify, bo jutro o 8.00 startuje nasz prom do Maroka. Mamy 800 km, wypoczęci, po śniadanku, ruszamy. Aha, Sławek pokombinował wczoraj coś przy naszym radiu i działa. Super!

18.01., wtorek
Droga wczoraj przebiegała spokojnie i zgodnie z planem. Rajdowców nie było widać oprócz może ze dwóch aut, które nas mijały, ale z tego, co słyszymy, różnie się załogi kierują i z różnych portów wypływają. My, jak wspomniałam, z Tarify, więc nocleg na campingu niedaleko portu.
Sławek ze wsparciem Marka cały wieczór przeprowadzał jakieś przeróbki i usprawnienia w swoim aucie, my towarzysko przy drinku i wspierając chłopaków duchowo. Wieczór był dość ciepły, więc było całkiem przyjemnie. Atmosfera, nie tylko ta z powietrza, jak najbardziej sprzyjająca.

Teraz jesteśmy już w Maroku, właśnie opuszczamy Tanger. Mając już doświadczenie z poprzedniego pobytu tutaj, nie zaskoczył nas bałagan i papierologia na granicy. Znowu ci naganiacze-łapówkarze, piętnastu po coś przychodzi i każdy chce coś dostać. Poszła paczka papierosów, jedna czapka, którą wczoraj dostałam od Joli, i parę drobniaków. A to dopiero początek!
Do dzisiejszego punktu zbornego mamy ponad 300 km, jest południe, temp. 20 stopni, całkiem przyjemne ciepło. Czekałam na nie.

Jeszcze na promie jedna z polskich załóg wyraziła chęć wspólnego powrotu z Bamako. To lepiej, im większą grupa pojedziemy przez Mauretanię, tym bezpieczniej.

Afryka od tej strony, całkiem na północy, w ogóle nie przypomina Afryki, z jaką ją kojarzymy. Jest soczyście zielono, na wzgórzach wiatraki, dwupasmowa droga. Ale to tylko tutaj, im dalej w głąb będzie coraz bardziej afrykańsko, coraz mniej cywilizacji. I coraz cieplej i mniej urodzajnie.

Już dłuższy czas jedziemy rozległą doliną pośród zielonych łąk. Mogłabym nie pisać, że zielonych, bo łąki takie zawsze są i każdy to wie, ale tutaj warto to zaznaczyć, bo taka zieleń to chyba tylko o tej porze roku. W rzekach nawet jest woda, czego nie doświadczyłam poprzednim razem będąc tutaj, więc żywotność tych urodzajów zdaje się być raczej krótka.

Właśnie u przydrożnego sprzedawcy zakupiliśmy pyszne, słodkie i soczyste marokańskie pomarańcze. Palce lizać! A jak pachną!

Obejrzyj zdjęcia z wyprawy Przejdź do dziennika wyprawy