2011 Budapeszt-Bamako

Część I

 

14.01.2011, piątek
Chyba czas chwycić za długopis. Jedziemy  od wczorajszego ranka i na razie nic nam się nie przytrafiło. Prawie nic, bo zbyt piękne by było, gdyby to było całkiem nic. Mamy słabą łączność z ekipą Patrola. Nowe radio CB jest do wymiany, wszystkie próby naprawy, dokręcania kabli, spełzły na niczym. Na razie operujemy radyjkiem przenośnym, ale ma słaby zasięg. Marcin już podesłał sms-em wytyczne co do modelu i jak się uda zakupimy w Budapeszcie, bo właśnie za chwilę tam dojedziemy. Najpierw do punktu pomocy Afryce zawozimy różne rzeczy pierwszej potrzeby dla afrykańskich dzieci. Potem mamy do wieczora luz, zanim odstawimy samochód na parking startowy. No i cóż, jutro start, ten prawdziwy.
Krótko jeszcze o ekipie towarzyszącej: Jola i Sławek, z którymi byliśmy na Islandii – znani, sprawdzeni w podróży i jak najbardziej „swoi ludzie”. A z nimi Ewa, najmłodsza z nas wszystkich , sympatyczna od początku, a na dodatek włada francuskim, co na pewno przyda się w Afryce.
Pogoda na razie nieciekawa, pochmurno i deszczowo, słońce chwilami nieśmiało próbuje wyjrzeć do nas zza chmur, ale na razie mu się to nie udaje. Nie mamy niestety termometru zewnętrznego, ale jest znacznie cieplej tu, na Węgrzech, niż u nas. A dalej będzie tego ciepła z pewnością znacznie więcej.

15.01., sobota DZIEŃ STARTU
Wczoraj ok. 14.oo zajechaliśmy na parking startowy. Przedtem w punkcie pomocy humanitarnej dla Afryki oddaliśmy to, co przywieźliśmy.

Na miejscu było już kilkadziesiąt samochodów, ale wyglądało na to, że większość dopiero przyjedzie. Ustawiliśmy się w szeregu, jak nam przykazano, zabraliśmy manatki niezbędne do przenocowania i dopiero poszliśmy do zarezerwowanego przez Ewę hostelu.  Hostel – dla mnie zjawisko znane tylko ze słyszenia i czytania, więc zupełnie nowe. Pani recepcjonistka nie dała się zaskoczyć pytaniem o znajomość polskiego i to ona zaskoczyła nas znajomością naszego języka. Dostaliśmy „komórkę wewnętrzną” – w 20-osobowym pokoju wejście po schodkach do pomieszczonka podwieszonego pod sufitem, a zawierającego jedynie łóżko dla dwojga. Poszliśmy wcześnie spać, więc o 7.00 byliśmy już gotowi do startu i przy samochodach.

START
Od wczoraj rzeczywiście dojechało sporo ekip, ale Sławek mówi, że w zeszłym roku było ich znacznie więcej. Tłoczno i gwarno, mnóstwo gapiów, jacyś reporterzy z kamerami.  Część  uczestników podjęła wyzwanie organizatora i poprzebierała się śmiesznie bądź dziwacznie, żeby uatrakcyjnić start. Jeden gość ubrał się w kompletny kombinezon nurka, łącznie z płetwami i butlą tlenową, i w taki sposób, na dachu samochodu, opuszczał Budapeszt. No przynajmniej bramkę startową, bo trudno stwierdzić, co zrobił tuż za rogiem. Zanim przyszła nasza pora startu, minęły dobre 2 godziny. Jeszcze tylko przejazd przez rampę i bramkę startową i w drogę!

Wyjechaliśmy, udajemy się w kierunku Balatonu. Dziś nocujemy w okolicach Genui, przynajmniej taki jest plan. Mamy do przejechania 1100 km. Nawigacja podaje, że na miejscu będziemy ok. 20.30, ale raczej marne na to szanse. Po drodze ludzie nam machają, niektórzy nawet przygotowali transparenty. Ale nas chwilowo zajmuje zupełnie co innego… Pod górkę zasłabł nam samochód, a z wydechu czarny dym! Czy my musimy mieć takiego permanentnego pecha? Przecież Toyka miała być bezproblemowa i bezawaryjna! Marek zarządził natychmiastową przerwę techniczną i po jakichś tylko chłopakom znanych manewrach jedziemy dalej. O dziwo problem ustąpił. O dziwo, ale na szczęście!
Radia wczoraj nie udało nam się kupić, to, które wskazał Marcin jest na Węgrzech niedostępne, bo go tu nie homologują. Zatem – przełączanie zestawu przenośnego i podłączenie do głównej anteny i mamy radio zastępcze. Z oporami, ale działa.

Później
Jest naprawdę źle. Po chwilowej, dosłownie chwilowej, poprawie, toyota kopci czarnym dymem i traci moc. Nie wygląda to dobrze, wręcz przeciwnie, rokuje fatalnie. Świeci słońce, ale nawet ono nie jest w stanie nam rozjaśnić zepsutego humoru i rozwiać obawy co do tego, jak dalej się sprawy potoczą. Już mi się nawet pisać nie chce. Ani robić zdjęcia.

Jeszcze później
Musiałam ochłonąć, bo się zestresowałam powyższym stanem rzeczy. Szczęśliwie kolejna operacja pod maską wyeliminowała problem i teraz już nie pamiętamy o przedpołudniowych nerwach.
Dojeżdżamy właśnie do Triestu, planowaliśmy w tej okolicy popas obiadowy, ale pojawiła się paskudna mgła i temperatura spadła do 6 stopni. No sorry, to ja dziękuję, na Islandii było cieplej! Tereny to już nadmorskie, chciałoby się i cieplej i słoneczniej. No nic, jedziemy jeszcze kawałek, może się poprawi.

Obejrzyj zdjęcia z wyprawy Przejdź do dziennika wyprawy