2014/15 Afryka etap I

TANZANIA cd.

Dziś przypłynęliśmy spowrotem na stały ląd. Do końca dnia pozostajemy na campingu, który znalazła nam Zuzia, i który jest przeciwieństwem tego, na który trafiliśmy po drugiej stronie Dar Salaam. Tutaj też mamy plażę pod kołami, a nad głowami palmy. Jest czyściutko i spokojnie, prawie nie ma gości. A woda w oceanie ciepła, aż miło.

24.07.2014

Wczoraj od rana niebo było tak zaciągnięte chmurami, że u podnóża Kilimandżaro, przejeżdżając przez Moshi w kierunku Arushy, nie dało się dostrzec nawet zarysu góry. Szkoda, ale ona ponoć często chowa się w chmurach, widać dla nas nie zrobiła wyjątku.

Teraz zbliżamy się do Ngorongoro i Serengeti. W rejonie spotykamy Masajów, to ich tereny. Wcześniej, praktycznie już od południa Tanzanii, także ich widywaliśmy, ale jakoś miałam dziwne wrażenie, że to przebierańcy, dość nieudolnie naśladujący prawdziwych, plemiennych Masajów, próbujący zrobić wrażenie na turystach. Fakt jest taki, że także Masaje (Masajowie?), przynajmniej ci mieszkający w miastach, ulegają modzie i wygodzie i też noszą buty typu adidas na przykład. Śmiesznie to wygląda w zestawieniu z niebieskimi i czerwonymi, kraciastymi kocami-pelerynami, którymi się okrywają. Ale widziałam też takich, którzy podeszwy „butów“ mieli wycięte z gumy czy ze skóry i przywiązane do stóp rzemykami. Nie wiem, czy z ubóstwa, czy z wierności tradycji, fakt, że takie obuwie bardziej się „komponuje“ z masajskim strojem.

 

I jeszcze dygresja: policzyłam przed chwilą, ile do tej pory zużyliśmy paliwa. To już mała cysterna, ponad 3500 L

 

26.07.2014

Trochę zaniedbałam pisanie, ale też trochę się działo. Uzupełniam, żeby nie stracić wątku całkowicie.

Najpierw Ngorongoro. Przy wjeździe do parku cyrk na kółkach. Okazało się bowiem, że prosta czynność – zakup biletu – wcale nie musi być prosta. Otóż tak: podjeżdżamy pod bramę główną, dużo samochodów. Czyli ustawiamy się w ogonku. Biegnę do okienka – tam też tłum. No nic, czekam cierpliwie, po chwili orientuję się, że należy wypełnić formularz – jakby zgłoszeniowy: dane osobowe, nr rejestracyjne auta, na ile dni i takie tam. Z wypełnionym formularzem sympatyczny przypadkowy koleś każe mi nie stać w kolejce, tylko wejść bokiem do biura. Trochę mi głupio, bo tłum się kłębi i to wszystko trwa, ale co tam, wchodzę. Pan z okienka ogląda kartkę, pyta o wielkość samochodu i wylicza, że mamy do zapłaty 400$. No ok, mówię, zaczekam w kolejce i zapłacę. Ale nie, nie! Oni nie obracają gotówką, u nich się nie płaci, płaci się w miasteczku oddalonym o 15 km ( w którym nota bene pół godziny wcześniej wymienialiśmy pieniądze), w banku należy zdeponować wyliczoną kwotę. Z potwierdzeniem depozytu należy się udać do biura obsługi parku, także w tym miasteczku, ale 5 km dalej, albo bliżej, zależy od której strony się patrzy... na stacji benzynowej. Której? Było ich 5... Na ostatniej z prawej, otrzymuję odpowiedź. Ale to mi się kłóci z odległością, bo po 5 km jest dopiero druga stacja... Ok, no w końcu jest i biuro, choć nie wiem, czemu tak głęboko schowane i słabo oznaczone, skoro to „normalna“ procedura. W owym biurze niejaka Kristina, na podstawie kwitka z banku wydaje kartę z chipem, z którą należy wrócić do głównej bramy, gdzie zaczekamy na odręczne wypisanie „permitu“ – dokumentu w formacie A4, na podstawie którego będziemy wreszcie mogli, po kontroli na bramie, wjechać na teren Conservation Area... Ufff!!! Trwało to wszystko razem dobrze ponad godzinę. A opisuję w szczegółach tak naprawdę tylko dla przykładu dla tych, którzy może mieliby ambicję spróbować rozgryźć murzyńska logikę. Mnie się na razie nie udało;-) 

W każdym razie, po tych wszystkich formalnościach i zawiłościach, wciąż jeszcze o dziwo ochoczo pniemy się w górę, by na szczycie móc podziwiać głębię krateru. Niestety mamy pecha. Z każdym metrem w górę mgła przybiera na sile, robi się gęsta jak śmietana po ubiciu i na samej górze widzimy jedynie mleczną przestrzeń nad kraterem Widoczność na drodze w porywach 20 m, droga śliska jak cholera, na dobitkę dostrzegamy rozbity samochód turystyczny, który wypadł na zakręcie z drogi i tylko szczęśliwym trafem nie zsunął się w dół zbocza.

Dopiero przy końcu drogi nad kraterem, właściwie w ostatnim punkcie, z którego można go zobaczyć, pogoda poprawiła się na tyle, że mogliśmy podziwiać namiastkę panoramy Ngorongoro.

Z wjazdem do Serengeti poszło nieco łatwiej, choć było już dość późno i marzyliśmy o campingu i tankowaniu wody, bo mieliśmy wysuszone do zera zbiorniki.

Pierwszy odcinek Serengeti zrobił na nas nieciekawe wrażenie – totalne pustkowie, żadnej zwierzyny, żadnej roślinności. Na dodatek droga jak tarka i to taka, że gdybym miała sztuczną szczękę, pewnie by mi wypadła.

Skierowano nas na publiczny camp, gdzie, jak się okazało, woda dowożona jest w potężnych zbiornikach i jest dostępna, owszem, ale spływa grawitacyjnie, a więc żadnego ciśnienia. Czyli z tankowania nici, zbiorniki mamy wysoko. Zgroza, napięcie rośnie, bo naprawdę nie mamy już nic. Zanim więc zakotwiczymy na noc, mocno już wkurzeni, bo blisko zmroku i bez perspektyw na kąpiel, jedziemy szukać innego sensownego miejsca z wodą. Na to wszystko, po zaledwie kilkuset metrach, zatrzymuje nas kierowca z turystami na pokładzie i prosi o pomoc i holowanie, bo złamał półośkę. Jak widzę, jak oni zapierniczają bezmyślnie po tej tarce, to i tak się dziwię, że złamał tylko jedną. No nic, możemy sholować, dawaj pan linę... Ale pan Murzyn nie miał oczywiście nic. Więc Marek na dach, otwierać skrzynki itd. Jak dotarliśmy ponownie do naszego campu z toyotą na zapleczu i bez wody, to już nam się nic nie chciało. Nie na darmo jednak było się harcerzem. Lejek, wężyk, wiaderko, czołówka, i natankowaliśmy raz dwa tyle wody, że starczyło na kąpiel i wieczorem, i rano i jeszcze na mycie naczyń. No tak to lubimy!

Kolejny dzień w Serengeti upłynął w zupełnie już innych nastrojach, bo i krajobraz zrobił się ciekawy, i zwierząt było dużo. A wisienką na torcie było pokaźne stado lwów – 7 lwic, 11 lwiątek i jeden król lew, który albo z wyboru, albo odstawiony przez panie, trzymał się na uboczu.

Obejrzyj zdjęcia z wyprawy Przejdź do dziennika wyprawy