2014/15 Afryka etap I

TANZANIA I

Wczoraj wczesnym popołudniem przeszliśmy formalności graniczne, popłaciliśmy „haracze“ (100$ wizy, 130$ opłata drogowa, 150$ ubezpieczenie... ktoś mówił, że Afryka jest tania?) i tak oto, na mapie naszej wycieczki dotarliśmy do Tanzanii.

Tanzania  od samego początku wchłonęła nas w kipiące zielenią uprawy bananów i połacie plantacji małych krzewów  o ciemnozielonych listkach, których niestety nie rozpoznałam (herbata ci to chyba...) Soczysta zieleń wzgórz poszatkowanych na pola uprawne przyciągała wzrok i koiła go po wysuszonym krajobrazie sawanny z ostatnich tygodni. Tutaj chyba i ziemia bardziej żyzna, i ludzie bardziej pracowici – mijaliśmy pola ziemniaków, kapusty, zbóż, marchwi. No i wszechobecne, wspomniane wyżej, bananowce – uprawiane i rosnące równo, „pod sznurek“, rosnące dziko i owocujące równie bujnie jak te na plantacjach. Ludzie przy drodze sprzedają swoje plony, skusiliśmy się więc na dwa duże ananasy i wielką kiść bananów. Niby i u nas, w Europie, tego nie brak, ale tutaj te owoce mają, może nie inny, ale bardzo intensywny smak i soczystość.

Wczorajszy dzień był długi i męczący – wybrane przez nas na mapie miejsce na nocleg okazało się zatłoczonym parkingiem dla TIRów w centrum zakorkowanej i przeludnionej Mbei. Pojechaliśmy więc dalej i, już prawie o ciemku, trafiliśmy do raju o nazwie Kirimba. Ośrodek schowany tak daleko od głównej drogi i w takiej gęstwinie, że zmierzając do niego nie spodziewaliśmy się niczego przyzwoitego. Tymczasem Kiribma to piękne, zadbane i dobrze zarządzane miejsce wypoczynku (Utengule Lodge http://www.riftvalley-zanzibar.com/ucl_index.html ), gdzie mieliśmy dla siebie całe pole campingowe wielkości połowy boiska piłkarskiego, z lądowiskiem dla helikoptera pośrodku. Z dostępem do wody. I do dobrej kuchni, z której wyjątkowo chętnie po męczącym dniu skorzystaliśmy.

Dziś niespiesznie wróciliśmy do głównej drogi wiodącej docelowo do Daar es Salam, ale to za kilka dni. Najpierw planujemy Ruaha National Park, potem po drodze Mikumi, a dopiero potem Zanzibar.

Niestety od Mbei okolica znów jest sawanniasta, nie ma więc za bardzo czym cieszyć oko. Na dodatek policja, której jest tu równie dużo, jeśli nie więcej, jakaś jest upierdliwa i mało sympatyczna. A to gwizdał – GWIZDAŁ! – na nas policjant, że nie zjechaliśmy na obowiązkowe ważenie pojazdu (a gdzie, przepraszam był jakiś znak???), a to zatrzymał nas następny, i czepiał się, że nie mamy z tyłu naklejki, że kierowca po lewej stronie, chociaż żaden poprzedni o takiej konieczności nawet nie wspomniał. W końcu kolejny złapał nas na radar i wlepił mandat 20$ za przekroczenie prędkości o 9 km/h. Poza tym dogadać się z nimi trudno, bo mój kulawy angielski okazuje się być o wiele lepszym niż ich murzyński angielski, który tutaj jest , obok suahili, językiem urzędowym. No nic, trza brać ich na klatę i cierpliwie znosić lokalne zwyczaje, choć to grubymi nićmi szyte naciagactwo i tyle.

Tanzańczycy w ogóle jakby bardziej powściągliwi – spontanicznych aktów pozdrawiania nie zaznajemy tu praktycznie wcale. Nie, żeby to był ich obowiązek, ale w takim np Malawi prawie nie opuszczałam ręki i uśmiech nie znikał mi z twarzy, tyle sympatii dostawaliśmy od ludzi. A tutaj może bardziej są Tanzańczycy do widoku „muzungu“ przyzwyczajeni? Choć prawdę mówiąc od wczoraj, od granicy, spotkaliśmy białych w samochodach raptem może ze dwa razy jedynie.

Teraz jest już pora przedwieczorna, słońce zaszło i niemal natychmiast, po upalnym dniu, powietrze ostygło i chłodek spowija bose nogi. Zaraz zrobi się ciemno.

 

15.07.2014

Na dzisiejszy poranek, na dojazd do Ruaha NP, zostawiliśmy sobie zaledwie 160 km. Nie wzięliśmy pod uwagę, że z tego odcinka 100 km trzeba będzie przebyć po piaszczystym trakcie... Trochę później niż zakładaliśmy, ale o wciąż wczesnej godzinie dotarliśmy do bramy parku. I tu dwie niespodzianki: to, że możemy wjechać na teren parku naszym wielkoludem (co wcale, jak historia pokazuje, nie było takie oczywiste). Drugą niespodzianką była cena; słono sobie państwo Tanzania liczy za odwiedziny w parku: wjazd samochodem powyżej 10 T – 300$ za dobę! Razy dwa dni, plus bilety dla dwóch osób, plus akomodacja... no wyszło bardzo sporo. Ale za to takiej ilości żyraf i słoni nie było chyba nigdzie do tej pory, za każdym krzakiem długa szyja – dwie, trzy, osiem, za każdym zakrętem słoń lub stado słoni. Do tego przejezdne, dobrze utrzymane szlaki – no jeśli za to ta cena...

Ale dzień, mimo tylu wrażeń, nie skończył się sukcesem. Zapowietrzył się agregat, a baterie coś od dawna nie ładują jak trzeba, więc rano może być niespodzianka, jeśli chodzi o zamrożone zapasy steków.

Wkoło ciemności, jeśli nie egipskie, to na pewno afrykańskie. Nocujemy „pod krzakiem“, nad rzeką Ruaha, na terenie niestrzeżonym, gdzie wokół nas mnóstwo śladów wydeptanych przez dziką zwierzynę. Może w nocy znów będziemy mieli gości. A ten park słynie ponoć z kotów drapieżnych.. Nie wychodzę już na zewnątrz, mną się koty nie pożywią, oj nie;-)

18.07.2014

Z Ruaha w kierunku Dar Salam wiodła bardzo malownicza, całkiem niezła droga. Skrajem PN Gór Udzungwa, pośród dolin wypełnionych po brzegi i gęsto porośniętych bajkowymi baobabami. Tuż przed parkiem Mikumi znaleźliśmy nocleg, by nie szukać go już w buszu za kolejną parkową bramą, tylko rano spokojnie przejechać drogą A7 przez park. Właściciel campingu okazał się Szwajcarem – tu po zachowaniu i ubiorze obsługi od razu da się rozpoznać, że ośrodkiem zarządza biały człowiek. Nie mam kompletnie nic przeciw czarnoskórym, rdzennym Afrykańczykom, ale niestety o ich zamiłowaniu do porządku, pracowitości i estetyki wiele powiedzieć się nie da. Tak więc siedzimy sobie przy kolacji, przy smacznej rybce dla odmiany – steki też niestety potrafią się przejeść – aż tu nagle, za naszymi plecami, jak ktoś nie krzyknie: „hallo zak!“ Kurczę – myślę sobie – ktoś mi czyta logo na plecach i tak się od razu spoufala? Tymczasem sprawcą zawołania okazał się Francis – malawski przewodnik z małą grupa Belgów, których niespełna tydzień temu poznaliśmy w Malawi. Ot, takie spotkanie – świat mały, to i Afryka mała.

Dziś od rana, ledwie wjechaliśmy na teren parku, już mogliśmy dostrzec zwierzaki. Nie przeszkadzał im hałas samochodów, sznur ciężarówek. Po prostu sobie były i przyglądały się nam, ludziom w samochodach, tak samo jak my im.

Niestety od Morogoro droga się bardzo zepsuła. Nie dość, że ruch coraz większy, to jeszcze wąsko i koleiny jak rowy. Wjazd do Dar Salaam to już jeden wielki korek i przepychanki z prawej i lewej. A na koniec dzisiejszego dnia – wkurzenie i rozczarowanie. Camping na plaży o wdzięcznej nazwie Silversand owszem, na plaży, ale w tak zapuszczonym i zaśmieconym miejscu, że w ogóle nas nie dziwi, że jesteśmy jego jedynymi gośćmi. Jutro raniutko się stąd ewakuujemy, zanim popłyniemy na Zanzibar znajdziemy jakieś przyjemne i, co ważniejsze, bezpieczne miejsce, bo tu strach zostawić samochód na dwa dni. Zuzia coś zdalnie znalazła, mamy namiary. A na wyspę chyba jednak naszym własnym dwukółkiem się udamy, taki zaświtał nam pomysł. 

Obejrzyj zdjęcia z wyprawy Przejdź do dziennika wyprawy