2014/15 Afryka etap I

MALAWI

Granica z Malawi nie nastręczyła trudności. Jedynym małym „haczykiem“ był fakt, że w moim paszporcie, na naklejce wizowej pracownik ambasady w Berlinie zapomniał o przybiciu pieczątki i to lekko powstrzymało służby graniczne przed wpuszczeniem mnie do Malawi, na szczęście tylko na chwilę.

Droga do Lilongwe w całkiem dobrym stanie. Problemem nie jest więc jakość dróg i stan nawierzchni, ale ruch pieszy i rowerowy, którego tu mnóstwo i bardzo trzeba uważać, by kogoś nie potrącić. Szczególne wzięcie mają tu rowery – ale co ci ludzie na nich przewożą! Martwe świnie, obwoźne sklepiki, kartony, wiązki trzciny czy drewna, dwa razy większe niż sam rower, po 5 skrzynek coca-coli, beczki, dziesiątki worków, całe rodziny. Nawet sobie nie wyobrażałam, do czego może służyć rower. Tutaj nie ma towarów niemożliwych do przewiezienia. 

Krajobraz do samej stolicy podobny do Zambii, zmienił się nieco dopiero po drodze do Jeziora Malawi, kiedy pojawiły się góry. Ludzie w Malawi żyją równie biednie. Ich domki są co prawda z cegły, a nie z trzciny, ale z cegły wyrabianej z tego, co można wykopać tuż przy domu, suszonej na słońcu. Domeczki malutkie, niedbale przykryte sianem, trzciną, czym się da. Dzieci często bose i bardzo ich dużo. Dużo jest także policyjnych punktów kontrolnych, ale te nie są szczególnie uciążliwe – albo przejeżdżamy niezatrzymywani, albo tylko na krótką rozmowę. Czyli to też podobnie jak w poprzednich krajach.

Dotarliśmy do Sanga Bay, nocujemy na campingu na samej plaży, przy jeziorze. Niestety dziś pogoda nas nie rozpieszcza i, mimo ciepłego i nawet dusznego powietrza, nie ma przyjemności z siedzenia na zewnątrz, bo straszliwie wieje, fala na jeziorze jak na morzu, zresztą samo jezioro też jest jak morze – drugiego brzegu nie widać.

 

Na campingu znowu ciekawi ludzie – angielska para nowożeńców, którzy w rocznej podróży poślubnej okrążają świat; samotny motocyklista Joe z Nowej Zelandii; i Paweł – Anglik rosyjskiego pochodzenia, który od czterech lat z przerwami, czasem sam, czasem z przyjaciółką, podróżuje po Afryce.

I tak na pogawędkach spędzamy wieczór, może jutro przestanie wiać i jezioro pozwoli nam bardziej się sobą zachwycać.

 

10.07.2014

Jezioro Malawi kusi ciemnoturkusową wodą, piaszczystymi plażami i białymi grzywaczami, typowymi bardziej dla mórz i oceanów niż jeziora. Ale marzenia o przerwie na kawę na piaszczystym brzegu spełzły na niczym, bo dotrzeć nad samą wodę wcale nie jest proste. Przestrzeń pomiędzy drogą, którą jedziemy, a plażą, jest gęsto zagospodarowana uprawami i wioskami. Widzimy więc lazur wody, ale „dotknąć“ go nie bardzo możemy.

Dziś na drodze dominowały mostki i mosteczki, większość z nich dostępne jedynie wahadłowo, szerokie tylko na jeden samochód. Mimo, że droga M5 oznaczona została dla wagi max. 15 ton, można tu spotkać ciężarówki o gabarytach znacznie przekraczających dopuszczalny ciężar, które bez obawy przejeżdżają przez każdy most. No a skoro one, to my tym bardziej.

Na dzisiaj szukaliśmy campu oczywiście nad jeziorem. By dotrzeć do wody, trzeba się 4 km od drogi przedrzeć wąska dróżką. Wszystko tu jest pomyślane jedynie dla samochodów osobowych, ciężarówki na campingu nikt się nie spodziewa, im bliżej bramy, tym węższa droga, tym niżej gałęzie. Jakoś się udało, jakoś stoimy, ale rano będzie cyrk, nawrócić tu się nie da i jedyna opcja wyjazdu z tych zakamarków to cofanie.

Póki co zapadł zmierzch. Mnóstwo komarów, ale wyjaśnia to bliskość wody i bujnych zarośli. Wczoraj było pucowanie „chałupki“, dziś jeszcze pranie i wieczorkiem, w ramach relaksu, możemy oddać się lekturom.

 

11.07.2014

Malawi pokazało nam dziś swą drugą naturę. Po pierwsze pochmurną i chwilami deszczową. I po drugie – już nie prosta droga wzdłuż jeziora, wysuszone na wiór trawy, wypalone rowy. Dziś prawdziwa odmiana – kręta droga wśród wzgórz, bujna zieloność wysokich drzew, bananowców, eukaliptusów i kauczuków, gęste zielone zarośla. I jakoś mi nie brak jeziora, choć zmierzamy nad inne – jezioro Kazuni, w parku narodowym Nyika, skąd Marek będzie mógł się wybrać jutro na motocyklową wycieczkę.

Droga przez park do campingu okazała się nieco podobna do tej w Limpopo, co nas mocno zdenerwowało. W dodatku camp jest tak zaszyty w buszu, że z drogi go nie widać, nie prowadzą tu też żadne znaki. Trzy razy go mijaliśmy, aż w końcu, po odebraniu kolejnych dokładnych wskazówek u strażniczki przy bramie, udało nam się go znaleźć.

Za to teraz siedzimy nad wodą, stada hipków pomrukują między sobą. W zasięgu wzroku mam więc dzikie zwierzęta – wspomniane hipopotamy, które są całkiem blisko i jest ich najwięcej. Oprócz tego rodzinka guźców przyszła napić się wody, kudu i cała rzesza małp, których nie lubię. Miejsce do obserwacji jest super, bo brzegi jeziora są płaskie jak stół i nie zarośnięte szuwarami, więc nas z nagła żaden zwierz nie zaskoczy. Mogłoby tylko być trochę cieplej, ale może wypogodzi się do jutra. Nie ma na co narzekać

14.07.2014

Ostatni etap Malawi, od jeziorka Kazuni do granicy, był zachwycający z powodu widoków, jakie przyszło nam podziwiać jadąc wzdłuż linii brzegowej jeziora Niasa , krętą drogą wśród gór.

Obejrzyj zdjęcia z wyprawy Przejdź do dziennika wyprawy