2014/15 Afryka etap I

ZIMBABWE

Przejście graniczne po stronie Zimbabwe to już inny świat, rozgardiasz i komplikacje bliskie temu, co pamiętam z Senegalu czy Mauretanii. 15 okienek, w każdym jakaś opłata ( w sumie około 200$), w każdym do zdobycia inny papier, który trzeba podbić i okazać jeszcze gdzie indziej. Jaka pokrętna logika nimi kieruje w tej organizacji to już chyba sam duch święty raczy wiedzieć. Trwało to wszystko nieco ponad dwie godziny , przekroczyliśmy ponownie dobrze nam już znaną Limpopo i znaleźliśmy się w Zimbabwe.

Jedziemy główną A4, kierunek Harare, choć kombinujemy, żeby je ominąć. Ta droga jako główna krajowa pozostawia wiele do życzenia, choć przynajmniej jest utwardzona (jeszcze nam niechęć do off roadu nie przeszła). Po obu stronach busz, niewysokie drzewa i kolczaste krzewy, pomiędzy nimi co i rusz wrak spalonego samochodu. I śmietnik. Przemieszczamy się niezbyt szybko, na dziś zaplanowaliśmy max 400 km, jak się uda to przenocujemy nad jeziorem Mutirikwe, w pobliżu monumentu narodowego Great Zimbabwe. 

 

03.07.2014

Wiele tu policji na drodze. Punkty kontrolne to zazwyczaj 2 beczki na środku drogi, kilka pachołków i kilku policjantów. Wczoraj zatrzymał nas jeden taki i długo perorował o tym, że wszystkie havy vehicle muszą mieć pasy odblaskowe na przednim zderzaku. Wspierał się przy tym jakimś trzymanym w ręce taryfikatorem i najwyraźniej chciał nam wlepić mandat. Ale ponieważ cały czas się uśmiechał, my równie uśmiechnięci prowadziliśmy z nim negocjacje. Widać mamy dar przekonywania, bo w końcu nam odpuścił i puścił wolno;-) Kiedy kilkanaście km dalej kolejny patrol uczepił się tego samego wiedzieliśmy już, że każdy następny też będzie miał powód, żeby nas zatrzymać. Widać pasy odblaskowe to tu rzecz nadrzędna, ważniejsza nawet niż sprawne hamulce czy światła. Marek się poddał, odkopał w skrzynce narzędziowej rolkę taśmy i przykleił w oczekiwanym miejscu. I rzeczywiście kolejne patrole już nas nie zatrzymują, jeśli już to bardziej z ciekawości skąd się wzięliśmy i dokąd jedziemy. I co też wieziemy w tej skrzyni z tyłu...

Camping na terenie Great Zimbabwe był całkiem przyjemny, ale co do samego monumentu, do którego wybraliśmy się spacerkiem, to nie zrobił na nas wrażenia. Kupa kamieni, wielki mur – great enclosure rzeczywiście powstał bez zaprawy murarskiej, po prostu kamień na kamieniu. Może on i ma jakąś wartość historyczną, ale turystyczną ciekawostką jak dla mnie nie jest. Spacer umiliła nam grupka dzieci wracających ze szkoły. Przedrzeźniały nas trochę w języku Shona, pozowały do zdjęć, w końcu poszły dalej. Na campingu, oprócz nas, była tylko sympatyczna para młodych ludzi, którzy realizują dwuletnią podróż po Afryce samochodem typu „dzieci kwiaty“ . Sue jest Szwajcarką, Robert z RPA.

Dziś dzień pochmurny, ale dość ciepły. Zdecydowaliśmy się nie jechać przez Harare, co miało swoje skutki uboczne. Na bramkach opłat drogowych musieliśmy wnieść ekstra opłatę kolejne 30$, bo się okazało, że 60$ opłaconych na granicy dotyczyło drogi do Chirundu (granica z Zambią), ale przez Harare właśnie, a nie, jak myśleliśmy, wszystkich dróg Zimbabwe. No cóż, informacja nie jest mocną stroną tutejszych urzędników.

Okolica jest przyjemna, nie skażona wielkomiejską zabudową i zwyczajami. Mijamy ubogie wioseczki, kobiety z bagażami na głowach i dziećmi na plecach. Nie wiem, z czego ci ludzie żyją. Jedynie z rzadka widać maleńkie, skromne poletka kukurydzy, jeszcze rzadziej kapusty. Większość roślinności to dzikie krzaki, trawy i kamienie. No i jeszcze trochę bydła, które tępo szwenda się pośród zarośli. Ludzie pozdrawiają machaniem, dzieci jak zawsze bardzo entuzjastycznie.

Obejrzyj zdjęcia z wyprawy Przejdź do dziennika wyprawy