2014/15 Afryka etap I

MOZAMBIK

24.06.2014

Pierwsza niespodzianka w trasie i od razu „grubo“. Nie ma przeprawy przez Limpopo. Najbliższy most jest 290 km od miejsca, w którym się znajdujemy, czyli od Mapai, gdzie wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na przeprawę przez rzekę w tym miejscu. Przeprawa owszem, jest – ale dla pojazdów o gabarytach osobówek, max 5 ton, jakąś tratwą czy nawet barką. Naszego kolosa nikt nie zabierze. Że ledwo wspomnę o tym, że te 100 km od granicy RPA/Mozambik walczyliśmy z nisko wiszącymi konarami, straciliśmy trochę folii ochronnej na Zenku. I nerwów. 

Summa summarum – mamy do nadłożenia ok. 500 km... przy tej jakości dróg i osiąganej średniej prędkości, jaką dziś udało nam się wypracować, zajmie nam to, bagatela, co najmniej dwa, a najpewniej 3 dni. Jeśli nie będzie dalszych niespodzianek... No cóż, innej opcji nie ma, wracać do RPA bez sensu, poza tym wtedy musielibyśmy całkiem zrezygnować z Mozambiku, a skoro już się tu dostaliśmy i zadaliśmy sobie trud (niemały), żeby przedrzeć się przez te wioski i knieje, to równie dobrze możemy się przedzierać dalej i parę dni dłużej. Nagrodą za dzisiejsze rozczarowanie były owcze żeberka z grilla, z ziemniakami w przyprawach i sałatka z ogórków. No. To chyba wiele wyjaśnia w kwestii, mimo wszystko, dobrego nastroju załogi wieczorowa porą. Aha, no i piwko. I nagroda specjalna dla mnie – Amarulka z lodem. Ewa, Twoje zdrowie!

Czyli – jak to się mówi – jutro idziemy wojować – z czasem i z krzakami. Tutaj to się chyba nazywa busz;-) 

 

Dwa dni później, 26.06.2014

Wczorajszy dzień w kartach naszej podróży zapisał się jako najczarniejszy z czarnych i już nic tego nie zmieni. I mam nadzieję, że więcej takich nie będzie. 180 km przeprawy przez Park Limpopo, gdzie „przeprawa“ jest jedynie naprawdę niewiele mówiącym eufemizmem tego, z czym przyszło nam się zmierzyć. Teraz uwaga – dla czytających i ewentualnie tym rejonem zainteresowanych: nie ma tu kompletnie nic ciekawego. Przez cały upiornie długi i męczący dzień mordęgi z gęsto zarastającymi wąską dróżkę krzakami, gałęziami, chaszczami nie spotkaliśmy ani jednego zwierza, nawet małpy czy guźca, nawet z ptactwem kiepsko. Po pierwszej godzinie jazdy nasze dobre nastroje z dnia poprzedniego prysnęły jak bańka mydlana i wszyscy zamilkliśmy na dobre, zmęczeni uchylaniem się przed napierająca naturą i manewrowaniem pomiędzy drącymi lakier krzakami. Zuzia została świętą Zuzanną od luster – cały dzień otwierała i składała boczne lustra. O tym, jak po tej przedzieraninie wygląda samochód, wolę nie mówić, bo trudno oddać jego tragiczny stan, wygląda jakby przeszedł polerkę gruboziarnistym papierem ściernym. Jedno szczęście, że jest oklejony grubą folią ochronną, z czego się wcześniej po cichu śmiałam i myślałam, że to na wyrost i że Marek jest zanadto zapobiegliwy. A jednak był przewidujący. Folia zrobiła się matowa... 

Blisko końca dnia, kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi i spieszyliśmy się, by uciec z tego horroru przed nocą, sytuacja zrobiła się jeszcze bardziej krytyczna, wręcz się zaogniła... Marek poczuł swąd, w następnej sekundzie spojrzenie w boczne lusterko odsłoniło przerażającą prawdę o dymie i ogniu, wydobywającym się spod zabudowy Zenka! Pożar! W ciągu kolejnych 3 sekund, zanim prawie zabiwszy Zuzię drabiną, dobyłam z kuchni wody, Marek szalał już z gaśnicą i zdusił źródło ognia. No nie wyglądało to dobrze. Zapaliły się liście, których stosy zaległy na tłumiku i zbiorniku paliwa , a które i tak w ciągu dnia kilkakrotnie Marek stamtąd wygarniał, obawiając się takiej właśnie sytuacji. Nogi mi się ugięły, bo jest w tym miejscu tyle kabli, przyłączy i przewodów, że mogło się to skończyć naprawdę źle. A paliło się to wszystko żywym płomieniem!

W końcu, prawie o ciemku, udało nam się dotrzeć do puściutkiego o tej porze roku campingu nad zalewem Missingir. W sumie nie wiem, kiedy ten ośrodek ożywa, bo warto chyba wspomnieć, że tu, w Mozambiku, temperatura w dzień wynosi 38 stopni C, więc jeśli to jest zima, to ja się pytam, jak jest latem???

Teraz ruszamy, żeby w końcu przeprawić się przez tę przeklętą Limpopo, do mostu na rzece jest jeszcze jakieś 200 km, przedtem jeszcze 20 km zanim wydostaniemy się z parku. Potem liczymy na lepszą drogę, nawet jeśli nie utwardzoną, to choćby nieco szerszą i nie zarośniętą. Bo off roadu na razie wszyscy mamy serdecznie dosyć.

 

27.06.2014

Co prawda dnia nie należy chwalić przed zachodem słońca, więc być może Mozambiku nie powinno się chwalić przed opuszczeniem jego terytorium, ale jak do tej pory wszystko tu zaskakuje mnie pozytywnie. Oprócz Parku Limpopo, o którym dość napisałam wcześniej, cała reszta jest urzekająca. Za nami 800 km tego kraju, więc co nieco dało się zauważyć.

Siedzę w rajskim miejscu  - na piaszczystej plaży nad Oceanem Indyjskim, lazurowa woda przyjemnie małymi falami rozbija się o brzeg, słońce grzeje mocno, ale mnie osłania trzcinowa parasolka. Marek i Zuzia zażywają kąpieli, a ja, dzierżąc w jednej dłoni długopis, a w drugiej zimne, lokalne piwo, staram się uporządkować i przelać na papier dwa ostatnie dni.

Jeśli ktoś myślał, że przedostać się na drugi brzeg rzeki będzie łatwo, co nam się wczoraj wreszcie zasłużenie udało, byłby w wielkim błędzie. Dorzeczy po drodze było kilka i jakimś dziwnym trafem bardzo niewytrzymałe na nich mosty. Niewytrzymałe, bo pozrywane... A więc objazdy, przez wioski i wioseczki, ale jakie! Wszystkie słomiane, rozrzucone pośród palm kokosowych i innej tropikalnej roślinności, której niestety rozpoznać i nazwać nie potrafię. Ludzie uśmiechnięci, przyjaźnie nastawieni, pozdrawiają nas co chwilę, a my „odmachujemy“ ochoczo. Młode dziewczyny mają piękne włosy, plecione w warkoczyki, kucyki, w małe pętelki, prostowane, farbowane, kręcone, krótkie, długie. Te krótsze, rosnące  dopiero, zapuszczane, często na końcu każdego warkoczyka mają kolorowy koralik, przy tej ilości warkoczyków wygląda to bardzo kolorowo, a Zuzia mówi, że maja landrynki we włosach. Bardzo mi się to spodobało.

Jechaliśmy leniwie cały dzień, aż dotarliśmy do campingu na samej plaży (Praia de Xai Xai). Strażnik przy bramie, zobaczywszy nasz duży samochód, kazał czekać i złapał za telefon. Po kilku minutach przyjechała szefowa, a nawet dwie Południowoafrykanki, które tu, w Mozambiku, prowadzą swój plażowo-campingowy biznes. Niestety mimo najszczerszych chęci ich i naszych nie dało się przez wydmy dotrzeć do campingu na plaży. Nie uniemożliwił tego kopny piach, lecz nisko wiszące gałęzie drzew. Wielka szkoda, bo oczyma wyobraźni widzieliśmy się w białym piasku pod palmami. Zrobiło się już ciemno, więc kilka km dalej, przy innym campie ustawiliśmy się na nocny postój.

Dziś celem było podgonić trochę i nadrobić stracone w buszu kilometry, więc ambitnie zaplanowaliśmy dojechać do Vilanculo. Ale zarówno przewodnik książkowy, jak i dwie spotkane w drodze sympatyczne Irlandki, koniecznie polecali wizytę na plaży Tofo, niedaleko Inhabname. I tak znaleźliśmy się tu, gdzie jesteśmy.

Rajskie miejsce, rajska plaża... Jedzonko, które zamówiliśmy, też mamy nadzieję, będzie rajskie... Klimat iście wakacyjny. Mozambik – prawdziwa Afryka, pierwsza klasa.

 

28.06.2014

Długo się tym rajem nie nacieszyliśmy. Hiobowe wieści spadły na nas wczoraj wieczorem jak grom z jasnego nieba. Najpierw para młodych Anglików, potem holenderski rowerzysta, powiedzieli nam to, co już wcześniej od innych turystów słyszeliśmy, a co nieopatrznie zbagatelizowaliśmy. W Mozambiku, na trasie do której mieliśmy dotrzeć dzisiaj kierując się na Malawi, na odcinku jakichś 100 km jest poważny konflikt na tle politycznym, gdzie uzbrojeni przeciwnicy działań rządu strzelają do przejeżdżających. Niby nie do turystów, niby wojsko organizuje eskortowane konwoje, ale nam się te „atrakcje“ nie spodobały, w końcu przyjechaliśmy na wakacje, a nie na wojnę. Cały wieczór łamaliśmy sobie głowy, czy podjąć kierunek i zaryzykować, czy też jednak nie. Zdecydowaliśmy się zawrócić. To radykalnie zmienia i opóźnia nasz plan podróży, ale w końcu to element przygody.

Zuzia skrzętnie wykorzystała moment odwrotu i fakt, że znowu znajdziemy się w RPA. Chce wracać do domu już, z Johannesburga. Jedziemy więc, trochę zniesmaczeni i rozczarowani – i faktem odwrotu, i bliskim odlotem Zuzi. Wracamy tym razem główną drogą krajową, żadne skróty i krzaki. Od Maputo do granicy droga zakorkowana i w budowie, ślimaczy się strasznie, tym gorzej, że zapadł zmrok, jesteśmy też już zmęczeni całodzienną jazdą. Jutro postaramy się dotrzeć do JB, znaleźć camping w okolicy lotniska i zorganizować Zuzi bilet na pojutrze.

01.07.2014

No i jedziemy dalej, niestety już bez Zuzi. Zuzia odleciała wczoraj nocnym lotem do Frankfurtu, za chwile będzie w Poznaniu, gdzie czeka na nią Grzesiu.

1,5 dnia na campingu niedaleko lotniska upłynęło nam na pracach serwisowych (Marek) i porządkowych (Zuzia i ja). Mapy T4A spisują się świetnie, tego miejsca byśmy bez nich nie znaleźli. Ukryty w bocznej uliczce, ogrodzony i bezpieczny, rozważamy zostawienie tutaj samochodu w przerwie w podróży. Jego niewątpliwą zaletą jest wysoki płot i bliskość lotniska, z którego są wygodne połączenia z Europą.

 

Obraliśmy kierunek Zimbabwe. Mamy trochę czasu do nadrobienia, więc jedziemy nie ociągając się, bo do Malawi jeszcze 2000 km. Atrakcje Zimbabwe zostawiamy sobie na drogę powrotną. Pogoda dopisuje, choć humory dziś nieco żałobne  po pożegnaniu z Zuzią. Uzupełniliśmy zapasy, o brak jedzenia i wody pitnej nie musimy się więc na razie martwić.

 

02.07.2014

Ale mieliśmy wczoraj miejscówkę! Pod wielka skałą, przy pięknie zagospodarowanej lodgy, byliśmy pierwszymi (i jedynymi) gośćmi na dopiero co oddanym do użytku campingu (http://www.gamelodgebolayi.com). Za jedynych towarzyszy mieliśmy małpy, które się dziwnie śmiały całą noc i robiły hałas w drzewach.

Obejrzyj zdjęcia z wyprawy Przejdź do dziennika wyprawy