2014 Maroko

10. lutego, poniedziałek

Na uroczym cypelku, na którym „mieszkalismy“ od soboty, było bardzo miło. Ale Marek, obserwując obóz z okolicznych wzgórz w trakcie wypraw motorem, dostrzegł, że przesmyk, który łączy nasz cypel z bardziej pewnym gruntem, w razie wysokiej fali, czy też - tym bardziej - szerzej zakrojonych działań na pobliskiej zaporze, jako pierwszy nasiaknie wodą i odetnie nam powrót na brzeg. Zatem niespiesznie, w niedzielne popołudnie, pogarnelismy manatki i przeprowadzilismy sie na brzeg zalewu, patrzelismy teraz na cypel z innej strony. Stąd tez podgladalismy zmagania kierowców samochodów okolicznych mieszkańców, którzy wybrali sobie tę częśc zalewu na miejsce piknikowe. A zmagać sie musieli ci, którzy nawet o zaledwie kilka metrów zjeżdżali z wyjechanego szlaku, miekka glina wokół była grząska i zdradziecka. Jednemu z nich ruszylismy nawet na pomoc, ale ciężki sprzęt okazał sie zbyteczny – jak się 6 chłopów zaparło, to wypchnęli nieszczęsnika z uwięzi.

I tak lenichowalismy do wieczora.

W nocy obudziło nas dudnienie ulewnego deszczu o dach. Ponieważ glina pod nami i wokół nas szybko nabierała wody i konsystencji miekkiego ciasta, po pospiesznym sniadaniu zdecydowalismy sie opuścić ten niepewny grunt. By dotrzeć do wioski, a tym samym do asfaltu, trzeba było około 1 km wyjechać pod lekką górkę taka czerwona, gliniastą, polną drogą... która okazała się kolejnym testem dla samochodu. Pierwsze paręst metrów poszło gładko, pomalutku, ale konsekwentnie do przodu. W oddali przed nami było juz widać nieco pewniejsze, troche grysowe podłoże, już czulismy sie niemalże „uratowani“, kiedy nagle tylne prawe koło ześlizgneło się w gliniastą paparydę i klops. Zenek zawisł na prawym boku, siedząc głeboko w g...linie.

Wysiadamy, oglądamy. Miny nam rzedną momentalnie, bo wygląda to na pół dnia roboty conajmniej. Jest ciemnawo, gęste, nisko wiszące chmury potęguja nastrój grozy, wciąż pada. Zuzia i ja ruszamy do wioski szukać odsieczy, jakiegoś traktora, cieżarówki, czegoś, co byłoby w stanie szarpnąć chociaż Zenka. Nadzieje marne, bo wioska mała. Buty mamy tak oklejone miekka mazią, że mimo wiązania, spadają z nóg, jakbysmy brodziły w zawiązującym się betonie. Marek w tym czasie działa – czyści pole z kamieni (że tez nam za to nie płacą;-) i buduje podkład pod kołem. Na szkolnym podwórku spotykamy trzech mężczyzn, którym opowiadamy o problemie i w oddali pokazujemy pochylony na bok samochód. Ci chwytaja sie za głowy, ale dzwonią do kilku osob i rozsyłaja wici. Wracamy na pole bitwy i czekając na pomoc ,kolektywnie oczyszczamy orankę z kamieni. W końcu Marek wraca za kierownicę i próbuje drgnąć wielkoludem. Wyglądamy już wszyscy jak ludziki z gliny. Zenek o dziwo z mozołem, ale pnie sie nieco do przodu, pod górkę, przebierając kołami w sliskiej, gęstej , papce, niestety po paru metrach grzęźnie i znowu osiada. Teraz juz znosimy kamienie pod obydwa prawe koła, pomoc nie nadciaga.

Po godzinie walki, upaprani jak nieboskie stworzenia, Zenek zaczyna współpracować i w końcu wyskakuje na szlak, a my z przerażeniem patrzymy na pozostawiony po walce slad, głęboki jak okop wojenny. Panowie ze szkoły, widząc z daleka jakies działania, zdecydowali się przyjśc do nas i może jakos wesprzeć, jednak dotarli akurat w momencie, gdy Zetros złapał grunt. Podziękowaliśmy, pożegnaliśmy sie i w drogę.

Najbliższe 30 km to ostra wspinaczka w górę, znowu bardzo ostre zakrety, asfalt niby, ale wąsko jakos.... Widoczność zerowa, wiszące nisko chmury z cieknacymi z nich strugami deszczu, a w wyższych partiach gradobicie. Jakby tego było mało, co kawalek widać świeżo obsunięte z podmytych zboczy kamienie, a wyschniete jeszcze przedwczoraj rzeki i strumyki toczą kipiącą, gestą od gliny wodę w nadspodziewanych ilościach. No koszmar no! To najbardziej wyczerpujące 30 km od czasu przeprawy z Todry do Dadesu, choc na szczęście nie az tak ekstremalne.

W końcu jednak zjeżdżamy w dół, w Beni Mellal na stacji uzupełniamy wodę, płuczemy auto z ton przyklejonej do niego gliny i czyścimy buty – nie dało sie inaczej, niż takže pod cisnieniem. Wypijamy jeszcze dobrą kawę z pobliskiej knajpki, przeczekujemy 10-minutowe oberwanie chmury i juz jestemy gotowi do dalszej jazdy.

Kierujemy sie juz na Tanger, aby jutro przeprawić sie do Tarify. Przez cały praktycznie dzień pada, przebłysków słońca niewiele, ochłodziło się do 8 stopni. Wody w rzekach wszędzie wezbrane, w życiu nie widziałam w Maroku tyle wody.

 

Obejrzyj zdjęcia z wyprawy Przejdź do dziennika wyprawy