2013 Pamir

Uzbekistan

19 lipca, piątek
8.35 granica
09.10  Bezruch. Lokalesi z tobołami okupują zamkniętą na 4 spusty bramę, kolejka TIRów, kilka osobówek także w uśpieniu. Stoimy nieco z boku, ale nie w kolejce – zdążyliśmy zrobić sobie śniadanie i kawę, zdążyliśmy już je zjeść, poładować bambetle i zamknąć tylne wrota, a tu nadal nic. Wciąż czerwone światło.

09.12  Na chwilę z brzękiem uchyla się furtka i wpuszczają pierwszych tubylców. Zanim kończę zdanie furtka z trzaskiem znów się zamyka, ale, zaraz zaraz, otwiera się brama i wjeżdża samochód, który stał przed nami. Samochód z trumna na dachu… (i nie jest to karawan) . Ciekawe, czy wykorzystuje ją zgodnie z przeznaczeniem, hehe. Nagle słyszymy „go, go, go” i nam także każą podjeżdżać

09.16  stoimy tuż przed szlabanem, paszporty w pogotowiu

09.22  zbliżamy się o 2 metry, trumniarz odjechał, my coraz dalej, pod główny budynek

10.07  po okazaniu paszportów w tłumie „pachnących” mlekiem lokalnych mieszkańców i krótkiej pogawędce z kazachskim pogranicznikiem, który z zaciekawieniem analizował wyrysowaną na naszej mapie trasę podróży, opuszczamy Kazachstan. Niestety brama do Uzbekistanu zamknięta, sporo przed nią samochodów.

10.55  chyba już prawie po, ale tylko „prawie”, bo wciąż stoimy między budynkami, chociaż formalności za nami. Deklaracje, paszporty, kierowca tam, pasażerowie tu, jedno okienko, potem inne, potem jeszcze jedno… O dziwo Uzbecy wymagają, żeby zadeklarować ilość przewożonej gotówki, nie zrobiłam tego dokładnie, tzn pominęłam tych kilkadziesiąt złotych i paręset rubli, które nam zostały. Zobaczymy czy coś, i ewentualnie co z tego wyniknie.
Chyba czeka nas jeszcze kontrola samochodu, przed nami trumniarz wjechał już na kanał. Jakoś trumny celnicy nie otwierają… Jest 40 st C, może to jest powód.

11.10  welcome to Uzbekistan. W 2,5 godziny, mogło być gorzej.

W pierwszej miejscowości za granicą szlaban. Trzeba kupić strachowku (ubezpieczenie samochodowe) za 15 $. Załatwiamy i ruszamy kierunek Moynak.

Xxx
Ujech
aliśmy 400 km i wciąż jedziemy. Ale nuuuda! Nie ma po drodze kompletnie na co patrzeć. Płasko, sucho, jedynie kępki traw i asfalt w różnym stanie. I nic więcej. Teraz za Kungradem, na drodze do Moynak, pojawiło się trochę zieleni, bo jedziemy wzdłuż Amu-Darii, ale to i tak wszystko marność… Nawet się gadać w samochodzie nikomu nie chce.

Dystans dnia: 619,2 km (4.681 km)

20 lipca, sobota
 Morze Aralskie to katastrofalny efekt uboczny uprawy bawełny. Ten proceder trwał tu od lat 60-tych XX wieku i doprowadził do katastrofy ekologicznej na trudna do uniesienia skalę. Wielkie, rybne jezioro, bo tym naprawdę było, jest w tej chwili morzem – widmem. To wielka przestrzeń porośnięta kępkami dzikich, pustynnych traw, usiana drobnymi muszelkami, jedynym, co przypomina, że kiedyś, jeszcze nie tak dawno, bo zaledwie 50 lat temu, w miejscu, po którym chodzimy i jedziemy, było morze. Zanocowaliśmy w/na nim, nietrudno było wyobrazić sobie, jak to wcześniej wyglądało. Dziś Uzbecy pobudowali tu już drogi, linie energetyczne i jakieś kołchozy. Żałosny widok, który dobitnie podkreślają osiadłe na piasku, dziś już przeżarte rdzą, mniejsze i większe kutry i łodzie rybackie, ponad którymi, zapewne w miejscu nabrzeża, do którego niegdyś dobijały, postawiono pomnik i zdjęcia ukazujące smutna historię Morza Aralskiego. 

Teraz gnamy dalej, do Chiwy. Jest gorąco, ale słońce nieco przymulone za chmurami, więc zaledwie 34 stopnie. Na targu w Kungrad wymieniliśmy u handlarza walutę i za 500$ dostaliśmy worek pieniędzy. Dosłownie worek!

Xxx
Zj
eżdżamy z głównej drogi do Nukus w poszukiwaniu paliwa. Poszukiwanie nie zapowiada się dobrze, ze trzy stacje zamknięte, na następnej nie ma diesla, na kolejnej to samo, a pan w okienku nie wie, gdzie można nabyć. Jakiś bystry facecik, który akurat tankuje gaz do swojego auta, pyta, ile potrzebujemy. Słysząc, że 160 litrów pyta ponownie, żeby się upewnić, że to nie pomyłka, po czym wykonuje telefon. Podaje cenę, którą akceptujemy i każe nam czekać 20 minut, ktoś nam je przywiezie. No proszę, zorganizowana obsługa, z dowozem Nic, to, że cenę podał o 50% wyższą, niż oficjalna w tym kraju, i tak nie mamy wyboru, a pieniędzy duuuużo! 

I rzeczywiście: po 15 minutach przyjechało 4 kolesi, przywieźli dwie wielkie beki i napoili toykę. Nie obyło się bez negocjacji – sprzedawca zażądał ceny jeszcze znacznie wyższej niż pośrednik, ale polubownie stanęło na pierwotnie zaakceptowanej przez nas cenie. Na zgodę jeszcze czapki firmowe, zdjęcie do kroniki zak4x4 i zadowoleni opuszczamy Nukus. Do Chiwy ok. 200 km.

Dystans dnia: 510,6 km (5.191,6 km)

21 lipca, niedziela
W Chiwie, tuż przy bramie głównej do starej, najciekawszej części miasta, sympatyczny młody człowiek, biegle władający angielskim, bardzo umiejętnie przekonał nas do noclegu w stojącym tuż przy murach starówki hoteliku, jak się okazało całkiem nowym i bardzo niedrogim. Miało to tę zaletę, że mogliśmy te piękne budowle zobaczyć nie tylko w promieniach zachodzącego słońca ale także później jeszcze raz, o ciemku, podświetlone kolorowymi światłami.  Stara Chiwa jest rzeczywiście bardzo klimatyczna, byliśmy tam późnym popołudniem, kiedy praktycznie się wyludniła, nawet straganiarze zwijali już swoje towary. Cicho, leniwie, kilku turystów z Europy. Mimo, że Chiwa, obok Buchary i Samarkandy, jest ponoć najmniej skażona komercją, to jednak ona też nie oparła się wpływom zachodniej turystyki. Obsługa knajpek w lot i ze znajomością angielskiego odczytuje pragnienia klientów, a każde spotkane miejscowe dziecko woła „hello”. Jak wygląda Chiwa – widać na zdjęciach. Mnie podobała się bardzo,  mozaikowe kopuły, wąskie uliczki, charakterystyczna architektura Jedwabnego Szlaku – to wszystko przywołuje w wyobraźni czasy orientu, Sindbada, księżniczek, szachów i „zamorskich” kupców. 

Xxx
Droga do Buchary była nudna jak wszystkie dotąd drogi w Uzbekistanie. Mapa wskazuje, że jest to główna droga krajowa, jednak jej jakość była tak różnorodna, że trudno jednoznacznie określić, czym ona faktycznie jest. Po drodze jedynie pustynia, a jak pustynia to piasek w różnych kolorach i odcieniach. To, co w tej gorączce nieodmiennie uderza, i w kontekście turystów podróżujących na motorach mnie osobiście przeraża, to absolutny i konsekwentny brak choćby skrawka cienia, w którym można by się schować choć na chwilę dla wytchnienia przed palącym niemiłosiernie słońcem. Roślinność jest jedynie trawiasta, nie ma tu nawet krzewów, więc Słońce dociera wszędzie, nie dając szansy na ukrycie się przed nim.
Do Buchary dotarliśmy wczesnym popołudniem. Po chwili odpoczynku udaliśmy się podziwiać zabudowę podobna do tej z wczoraj, w Chiwie. Chiwa jest mniejsza, przez co bardziej zwarta w zabudowie, ale mozaiki na kopułach, madrasy, meczety, minarety, to także powodują, że wyobraźnia ożywa i podpowiada uzupełnienie tego widoku o karawany z wielbłądami, zielona oazę i piach, suchy piach Dziś w Bucharze środkiem transportu są dobra doczesne, ale i tak czuć klimat Orientu i dawnych, świetnych czasów tego miejsca. Spodziewam się, że w Samarkandzie będzie podobnie.
Nocujemy niecały kilometr od centrum, wieczorem więc jeszcze zimne piwko ku pokrzepieniu serc i jutro sprawdzimy, co z tych ośrodków kultury wschodniej przypadnie nam do gustu najbardziej.

Dystans dnia: 448,0 km (5.639,6 km)

22 lipca, poniedziałek
Wyjechaliśmy z Buchary droga M37, która na mapie wygląda na szybsza i główniejszą, co się szybko oczywiście zweryfikowało negatywnie. Po drodze jak zwykle nic ciekawego, gdyby nie pamiątki po Jedwabnym Szlaku to nie ma po co przyjeżdżać do tej części Uzbekistanu, krajobrazowo naprawdę nie ma tu nic godnego uwagi.
Samarkanda w odróżnieniu od Buchary i tym bardziej Chiwy, jest miastem bardzo nowoczesnym i zaskakująco czystym i zadbanym. Wygląda, jakby zostało dopiero co oddane do użytku. Prawie. Prawie, bo przecież chwali się, i słusznie, majestatycznymi zabytkami z czasów księżniczki Szeherezady. Tutaj te wszystkie budowlane cuda wykonano z wielkim rozmachem, jeśli kopuła, to ogromu, jeśli brama, to potężna. Robi to wszystko wrażenie, oj robi. Ale przez fakt rozrzucenia madras i meczetów po sporej części miasta,  przez to, że nie są one zebrane blisko siebie i w jednym miejscu, gdzieś mi trochę umknął tutaj ten baśniowy klimat.
Uzbekistan jest krajem muzułmańskim, jednak nie respektuje się to jego wymogów ani w sposobie ubierania, ani w obyczajności. Kobiety nie chowają się w workowatych sukmanach, a młodzież swobodnie spaceruje parami, i tylko świątynie wskazują na rodzaj wyznawanej w kraju religii.

Jutro dotrzemy do Tadżykistanu. Do tej pory formalności graniczne nie były skomplikowane, a czas przejścia granicy zależał wyłącznie od dobrej woli celników i nie trwały zbyt długo. Zobaczymy, jak będzie tym razem.

Dystans dnia: 281,0 km (5.920,6 km)

23 lipca, wtorek
Wstaliśmy jak zwykle, od rana pali żarem tez jak zwykle. Opuszczamy czyściutka Samarkandę (nota bene nie tylko centrum wygląda tak jak wczoraj pisałam, na obrzeżach miasta też czysto i schludnie) i kierujemy się w poszukiwaniu drogi wiodącej do granicy. Tak, trzeba szukać, bo tu, w Uzbekistanie, Kazachstanie podobnie, tablice informacyjne z kierunkami jazdy sa towarem deficytowym, raczej trzeba ufać intuicji i wszystkim możliwym mapom dostępnym pod ręką, nie ma co liczyć na znaki na skrzyżowaniach. Ale nie takie to znów trudne.
Po drodze robimy podstawowe zakupy – woda, mleko, pieczywo – na następnych kilka dni, żeby pozbyć się pozostałej nam uzbeckiej gotówki. Nie będzie nam już potrzebna.

Xxx
Jednak może nam być potrzebna. Granica zamknięta, sprawdził się czarny scenariusz, który tkwił gdzież w zakamarkach mojej podświadomości. Musimy wrócić prawie do Samarkandy (na szczęście to zaledwie 40 km) i pojechać drogą A376 do Bekabad. To jakieś 300 km…. W samochodzie cisza…

Xxx
Na razie jedziemy w kierunku Taszkie
ntu. Zebrany wczoraj wywiad każe obawiać się o dostępność diesla w Tadżykistanie, a my mamy zapas jedynie na 500 km jeszcze. To nie wystarczy nawet, aby dotrzeć do Duszanbe. Podjeżdżamy do kilku stacji po drodze – diesla brak. Na jednej mijanej prawdopodobnie jest, ale kolejka starych kamazów nas odstrasza. Jedziemy jeszcze kawałek i podjeżdżamy na kolejną, pustą, więc nie rokuje dobrze, ale spytamy, może podpowiedzą nam, gdzie kupić. Pracownik stacji, starszy pan w niebieskim kombinezonie, na pytanie :”diesel u was jest?” najspokojniej w świecie odpowiada: ”da”. Diesel? Da! No to super, jeszcze tylko pytanie dodatkowe o możliwość zapłaty twardą walutą, bo sumów przecież już nie mamy. I tu pojawił się schludnie ubrany właściciel stacji i tak, oczywiście, bez problemu, bez kolejki i w miłej atmosferze, zatankowaliśmy 170 litrów ropy po niecałym dolarze za litr. Jak miło 

Zmienia się krajobraz. To już nie wypalona słońcem, płaska jak stół pustynia, tu już są jakieś uprawy, drzewa, widać pierwsze, niewysokie pasma gór.

Xxx
Tuż przed Jizzakh spotkaliśmy dwóch chłopaków na rowerach, Polaka z Dębicy, Bartka, i jego niemieckiego kolegę – Johannesa z Bawarii. Jadą razem od jakiegoś czasu, choć każdy w swoją stronę. Bartek do Sydney (www.facebook.com/JadeDoSydney). Na widok zimnego, polskiego piwa chłopakom zaśmiały się oczy i buzie, jak tu nie napoić umęczonych braci z Europy, spotkanych tak daleko od domu? Po kilkuminutowej pogawędce pożegnaliśmy się, bo goni nas czas do granicy. A ich kolejne kilometry przemierzane na dwóch kołach. Niespodziewane spotkanie z fajnymi ludźmi z pasją. 

Obejrzyj zdjęcia z wyprawy Przejdź do dziennika wyprawy