2013 Pamir

Kazachstan

Granica, godz. 12.18, jakiś pierwszy szlaban i kolejka TIRów, na przemian z osobówkami, cholera wie, jak się ustawić, żeby się nie wpychać. Czekamy.

Godz. 12.52  odjeżdżamy z pierwszego postu, kontrola paszportowa po stronie rosyjskiej za nami. Na moście kilka km dalej kolejny punkt kontrolny, pogranicznik w biegu odbiera kwitki wydane w pierwszym okienku i już jesteśmy przy szlabanie kazachskim. Jest 12.59, przed nami kilka samochodów. Przed zamkniętą brama mała budka, gdzie średnio uprzejmy skośnooki strażnik wydaje nam do wypełnienia kartki oraz jeszcze mniejsze kartki, zaświadczające, że podróżujemy we troje. Nadal czekamy.

Godz 13.13 podjeżdżamy do budynku głównego, a po półgodzinie odprawieni opuszczamy granicę, Odprawa przebiegała dwutorowo: kierowca z paszportem do jednego okienka, a pasażerowie do drugiego. Tam zwykła odprawa paszportowa, już bez wypisywania kolejnych bezsensownych świstków, uśmiech do kamery i jazda. W bramie wyjazdowej oddajemy jeszcze mini-karteluszki włożone w paszport przez któregoś z celników, i tak oto w 1 godz. I 19 min jesteśmy w Kazachstanie. Myślałam, że będzie to trwało znacznie dłużej.

Na przejściu granicznym zawarliśmy krótka znajomość z dwoma parami na motocyklach, to Hiszpanie i Francuzi, którzy jadą w podobnym do naszego kierunku. Szybka wymiana wrażeń i planów i już nas gonią do odjazdu.

Xxx
Jest pó
źne popołudnie. Poszukiwanie noclegu na brzegu Morza Kaspijskiego skończyło się totalna klęską. Wszędzie szuwary i miliardy komarów. Uciekliśmy w step. Tutaj mocno wieje, więc ich nie ma (czyżby chwilowo tylko?), ale za to wielkich gzów latają tabuny. No nic, jakoś to trzeba przeżyć. 

Dystans dnia: 498,0 km (3.455,5 m)

18 lipca, czwartek
Zaczynają mi się mylić dni, gubię kalendarzowy wątek, nie mam zegarka, więc nie pilnuję zmiany czasu i nie wiem, która jest godzina. Jest super. Z jednym, jakże znaczącym, acz niespodziewanym wyjątkiem… Wczorajszy wieczór, noc i wczesny poranek okazały się komarowym koszmarem. Wczorajsze gzy to nic w porównaniu z tym, co nastąpiło po zachodzie słońca. Czytałam wcześniej, że na Syberii na 1 km2 lata 140 kg owadów, głównie komarów. Wydawało mi się to przerażająco dużo. Jednak tutejszą ich ilość oceniam na 10 ton. Żaden off, żadna mugga, machanie rękami i dziki taniec całego ciała nie pomagały. To jakaś inwazja na masową skalę, skierowana jak nic przeciwko nam. Dopiero rano, kiedy wzeszło Słońce, pochowały się te wampiry w obawie przed spaleniem. Obawiam się, że od dziś czas będą nam wyznaczały właśnie komary.

Jedziemy teraz w kierunku Atyrau. Kazachstan przez te do tej pory przejechane 200 km niczym nie zachwyca. Płasko do bólu, po lewej i prawej po horyzont nic, tylko pola roponośne, smród ropy w powietrzu i jedna, ciągnąca się wzdłuż drogi linia energetyczna. Kazachowie mają ropę, ale chyba nie bardzo wiedzą, co z tym złotem zrobić – asfalt na drodze woła o pomstę do nieba. Krzywy, dziurawy, wyboisty, wybrakowany, pobocze faluje, nie daje szansy na jazdę przyzwoitym tempem. Jedyne charakterystyczne dla regionu elementy to przydrożne cmentarze, ogrodzone płotem krypty i kurchanki z półksiężycem i kulą (ziemią? Słońcem?) Poza tym wielkie nic.

Xxx
Wjechaliśmy do Atyrau, żeby pobrać trochę gotówki – na granicy jej nie wymienialiśmy, a potrzeba nam kupić napoje chłodzące, bo przy 34 stopniach C, nawet w klimatyzowanym samochodzie, pić się chce ciągle.
Atyrau to duże miasto, wyjątkowo jak na te okolice zadbane, z wielkim skwerem w centrum obsadzonym kwiatami i zielenią. I wyraźne zderzenie dwóch kultur, najpierw pięknie odnowiona, okazała, przykuwająca uwagę cerkiew ze złotymi kopułami, a za chwilę biały meczet z kopułami niebieskimi. Widać to także wśród ludzi – kobiety w krótkich spodniach i wydekoltowanych bluzkach, a kawałek dalej muzułmanki ubrane tradycyjnie.
Po udanych zakupach udajemy się w dalszą drogę, teraz kierunek Beyneu, bliżej granicy z Uzbekistanem.

Xxx
Od Atyrau niespodzianka – do samego Beyneu, czyli grubo ponad 300 km – równiutki, gładki asfalt. Trochę Kazachowie zapominają o ustawianiu tablic informacyjnych, ale od czego nasza świeżo nabyta (albo raczej świeżo odświeżona;-) znajomość rosyjskiego? Cos tam się z podstawówki jeszcze pamięta.
Po drodze zjechaliśmy na krótki popas kawowy, mimo 40-stopniowego upału ochota na kofeinę, nawet gorącą, przyszła o zwykłej porze. Bilans 15-minutowego postoju: utrata 1,5 litrowej dobrze schłodzonej (bo to największa strata) butelki z wodą – podjechało dwóch Kazachów znikąd, samochodem, i pytali, czy mamy wodę. No mamy; cienia ani krztyny, więc chcąc go sobie zapewnić namordowaliśmy się z rozkładaniem markizy; jej użytkowanie miało finał niemalże tragiczny w skutkach. Nagły podmuch wiatru poderwał to ustrojstwo w ułamku sekundy i wzbił je w powietrze tylko po to, że za kolejny ułamek spaść bezwładnie wprost na moja głowę. Mam ja na szczęście widać twardą, bo oprócz chwilowego zamroczenia i małego guza innych strat nie odczuwam, a noga od markizy się połamała. Trzeba się było na mnie nie rzucać;-)
Popas nie został zaliczony do udanych.

Teraz jesteśmy już w Beyneu, skusił nas przydrożny hotelik, skusił nas klimatyzatorem widocznym na zewnątrz. Cały hotel jest w klimacie lat 80-tych, jednak tutaj nie jest to efekt celowy, tak tu po prostu wygląda wszystko. Ale jest czyściutko, wspomniana klima działa. W obliczu 50 st C w Uzbekistanie, o których opowiadał przed chwilą spotkany przy aucie kierowca z Uralska, jeszcze bardziej nam się zachciało tego pokoju i skorzystaliśmy z niego bez wyrzutów sumienia. 

Jutro granica z Uzbekistanem.

Dystans dnia: 606,8 km (4.061,8 km)

Obejrzyj zdjęcia z wyprawy Przejdź do dziennika wyprawy