2013 Pamir

Rosja

Na granicy postój i formalności trwały 5,5 godziny. To chyba nawet nieźle. Panie celniczki, bo to one dziś dominowały, różnie. Dwie okazały się pomocne przy wypełnianiu deklaracji celnych, nawet próbowały konwersować po angielsku, widząc, że nasz rosyjski odbiega od ideału… znacznie.
A my byliśmy bystrzy – wypisaliśmy sobie od razu deklaracje na ponowny wjazd do Rosji w drodze powrotnej, może pójdzie sprawniej.

Jest 18.30, od 24 godzin jesteśmy w podróży, wszyscy czujemy zmęczenie. Jedziemy poszukać noclegu.

Dystans: 1239 km

14 lipca, niedziela
w Wielkich Łukach „witano” nas festynem miejskim i hasłem „S prazdnikom lubimyj gorod”. Na wielkim, miejskim placu, nad rzeką, miejscowa ludność w odświętnych ubraniach gromadziła się tłumnie pod sceną w kłębach dymu z grillowisk ustawionych licznie wokół placu. Muzyka na żywo miała chyba zachęcać do zabawy, ale ponieważ alkoholu w sprzedaży na festynie „niet”, nie za bardzo się to wszystko rozkręcało. Być może zadziało się coś później, ale my już błogo chrapaliśmy w łóżkach.

Teraz jedziemy w kierunku Moskwy. Trasa M9 na odcinku co najmniej 300 km w budowie, więc tempo mamy takie sobie. Po drodze gdzieniegdzie znienacka mijamy pomniki kultury radzieckiej – a to czołg z tablicą pamiątkową, a to stary Ził czy Uaz na wzniesieniu, obsadzony kwiatkami… Takie to radzieckie właśnie, choć współczesna Rosja także wciąż jest radziecka, zapewne długo potrwa, zanim znikną naleciałości z czasów ZSRR. 

Pogoda nie bardzo, 20 stopni, ale pochmurno i popaduje miejscami.

Xxx
Korek zaczął się 50 km przed Moskwą. Do wjazdu na MCad jeszcze 39 km, jeśli ma to tak wyglądać, to będziemy tu tkwić do wieczora. Robimy „myk” i skręcamy w drogę A107, omijamy Moskwę szerokim łukiem. Zuźka z tyłu przysypia albo słucha muzyki, ale nie narzeka, że się nudzi.

Dystans dnia: 623 km (1863 km)

15 lipca, poniedziałek
Z hotelu w Stiupino uciekaliśmy raniutko z decyzją o dalszych noclegach w naszym własnym apartamencie na 4 kołach. Czwarte piętro bez windy, kibelek wciśnięty pomiędzy ścianę a wannę tak, że gdybym ważyła jeszcze z 5 kg więcej, to bym się na nim nie zmieściła. Brak ciepłej wody, brak śniadań, a to wszystko w ponoć najlepszym hotelu w mieście, jak powiedział taksówkarz, który wskazał nam drogę. A nam się nie chciało rozbijać obozu, bo lało. Teraz już nam się chce.
Jedziemy M6 w kierunku Vołgograd, Astrachań. Nieciekawa w sumie ta trasa. Ruch spory, jakość drogi podobna do tych polskich jeszcze nie remontowanych, okolica płaska, trochę pól, trochę bagien, co kawałek stacje benzynowe, co jakiś czas stojanki. 24 stopnie, ale pochmurno. Nastroje dobre, zwłaszcza po śniadanku na łonie natury. Do granicy z Kazachstanem ok. 1100 km.

Xxx
Znowu pada. Jazda idzie jak krew z nosa, co kawałek remonty, na dodatek duży ruch i sporo ciężarówek. Przy drodze punkty sprzedaży tego, co lokalnie daje natura – jagody, grzyby, ryby, ziemniaki, czosnek, jabłka… Te „punkty sprzedaży” to stołek, wiadro z towarem i obsługa – miejscowe kobiety opatulone w foliowe kurtki, spiesznie nakrywające swoje dobra płachtami folii przed przybierającym na sile deszczem.
Jedziemy lekko pogrążeni w letargu. Zuza czyta, Marek przysypia za kierownicą. Ja pobawiłam się chwilę naszym centrum nawigacji, ale ileż można przebierać w trasie, kiedy kierunek od dawna ustalony.

Xxx
Ależ przyjemnie. Siedzimy sobie pod dębami, nieopodal miasta Nowoanninskij, nad rzeką Buzuluk. Komary kąsają nas znośnie, śmiem twierdzić, że mniej, niż w ostatnich dniach w naszym ogrodzie, mimo, że obozujemy na skraju lasu, nad wodą. Nie jest zbyt ciepło, ale też nie zimno, wieje lekki wiaterek i, co ważne, nie pada, bo deszcz towarzyszył nam praktycznie od wyjazdu z domu. No po prostu Homolkowie na urlopie. Plan na jutro: dotrzeć do Astrachania, zostało jakieś 600 km, tam przenocować i pojutrze wczesnym rankiem udać się na podbój kazachskiej granicy.

Dystans dnia: 627 km (2490 km)

16 lipca, wtorek
Noc spokojna, nikt nas nie odwiedził, nikt nie niepokoił. Poranek zapowiada piękny i gorący dzień. Jedziemy dalej M6, ciągnące się wzdłuż drogi plantacje słoneczników kipią żółcią i uśmiechając się do słońca intensywnością koloru potęgują upał nabierający w powietrzu. Zatankowaliśmy toyotę, tankowanie w Rosji to taka trochę zgadywanka – najpierw trzeba podejść do kasy, oszacować zapotrzebowanie na ilość paliwa, zapłacić z góry za to, co się wymyśliło i dopiero pani z okienka zwolni dystrybutor. Raz na Łotwie zdarzyło nam się „zapotrzebować” za dużo, więc 17 l wieźliśmy kawałek  w baniakach naprędce przez miłą Panią z kasy wyszukanych. Nie jest to do końca komfortowe, bo trudno tak dokładnie przewidzieć co do litra, ile samochód przyjmie, ale cóż, trzeba się dostosować, co kraj to obyczaj.

Xxx
Plany
są po to, żeby je zmieniać. Doczytaliśmy w drodze, że w Vołgogradzie jest muzeum Bitwy pod Stalingradem, co dla Marka mogłoby być interesujące. Dla mnie i Zuzy może nie aż tak bardzo, ale perspektywa spaceru po kilku godzinach siedzenia w samochodzie była nader kusząca.
Zaparkowaliśmy mniej więcej w centrum, mniej więcej w pobliżu rzeczonego muzeum i dalej pieszo uderzyliśmy oglądać miasto. Też mniej więcej Zahaczyliśmy o planetarium i pewnie skusilibyśmy się na seans, nawet po rosyjsku, ale następny miał się odbyć za 2 godziny i za długo było nam czekać. Zjedliśmy obiad w restauracji o bardzo rosyjskobrzmiącej nazwie „Rimini”, nota bene bardzo smacznie i europejski poziom. Rozbawiły nas pozycje w menu _ cheescake pisany cyrylicą wygląda tak: XXXXXX. Więcej było w menu takich kwiatków.
M
uzeum okazałe jak na Rosję przystało, jednak kompletnie nieprzystosowane do potrzeb zagranicznych turystów, widać zbyt wielu ich tu nie przybywa. Ani słowa informacji w języku innym niż rosyjski, nie mówiąc już o multimedialnych przewodnikach czy choćby kawałku planu zwiedzania. Ale groza wojny biła z każdego kąta. Z dobrym przewodnikiem mogłoby to być ciekawe miejsce.
Teraz wyjeżdżamy z Volgogradu. Milionowe miasto tchnie komuną, ale zważywszy na zakres wojennych zniszczeń, jakie się tu dokonały, trudno tu oczekiwać urokliwej starówki
Przed nami ostatni odcinek przeprawy przez Rosję – droga przez Astrachań do granicy z Kazachstanem.

Xxx
Nocleg znów nad rzeką, w Rosji ich nie brak. Ale tym razem nie byle jaka to rzeka, rzeka przez duże R, to Wołga.

Dystans dnia: 467,5 km (2957,5 km)

17 lipca, środa
Cziornyj Jar – to ostatnia nazwa miejscowości, jaką wczoraj zapamiętałam, nocleg  kawałek dalej w ukrytym  w zaroślach niby to jakimś ośrodku wypoczynkowym, nie mylić z tym, co u nas jako takie funkcjonuje. Były jakieś drewniane domki porozrzucane między drzewami, ale ludzi za bardzo nie było widać, jedynie kilka samochodów. Wszystko dziko zarośnięte i absolutnie pasujące do tej upadłej gospodarki, którą obserwujemy od kilku dni. Ale samo miejsce nad brzegiem rzeki urokliwe, starszy pan gospodarz na luzie i sympatyczny. Chcąc się jakoś odwdzięczyć za gościnę – bo nie przyjął żadnej opłaty za nocleg –oddaliśmy mu kilka piw z naszych polskich zapasów. Wyraźnie się ucieszył. A nas o zmroku wygoniły do namiotu komary, które wraz z zachodem słońca i ustaniem wiatru w jednej sekundzie ujawniły swoją chmarną i krwiożerczą obecność. A w namiocie – lekki przewiew, szum Wołgi i pomruk silników przepływających barek szybko ukołysały nas do snu. Wołga
Poranek jest piękny, dzień znów będzie gorący, jest 8.04, a na termometrze już 28 stopni. Ruszamy na spotkanie z Kazachami, do granicy 300 km, po drodze Astrachań.

Obejrzyj zdjęcia z wyprawy Przejdź do dziennika wyprawy