2012 Mongolia

Jaki, jurty i kawałek Bajkału

Lipiec 2012

Uliastai. Samolot podchodzi do lądowania, a ja nie widzę lądowiska... Nie widzę zabudowań typowych dla lotnisk, świateł, innych maszyn. Widzę za to małe białe punkciki pojedynczych jurt, porozrzucane pośród oświetlonych słońcem, pozbawionych zieleni gór i wzgórz. I kiedy samolot jest już całkiem nisko, spostrzegam, że lądujemy na klepisku, a całe lotnisko to jeden niewielki budynek, który lata świetności dawno ma za sobą. Dostrzegam też znajomy kolor i kształt naszej Toyoty, a kawałek przed nią widzę Marka z teleobiektywem i już nie mogę doczekać się tego, co dla mnie właśnie się zaczyna – spotkania z Mongolią.

Budzyń, dwa tygodnie wcześniej

Marek dziś wyjeżdża. Jest wczesny, wtorkowy ranek i dzień zapowiada się bardzo pogodny. A ja wiem, że najbliższe kilkanaście dni, zanim wsiądę do samolotu i dołączę do chłopaków i mongolskiej wyprawy, spędzę głównie przed komputerem, uważnie śledząc ich poczynania, trasę, miejsca noclegów, obserwując – jak się za chwilę okaże z prawie chorobliwą fascynacją – zapisy tracka wysyłane przez umieszczony w samochodzie GPS.

Pierwszy etap to „dojazdówka“ – rzecz wcale nie błaha, do przejechania jest 6000  kilometrów przez Litwę, Łotwę i Rosję, aż do granicy w Tashancie, granicy z Mongolią.

Więc jadą. Przekroczenie granicy z Rosją zajmuje im 6 godzin – trudno stwierdzić dużo to czy mało, ważne,  że udaje się bez problemów. Po noclegu spędzonym na łączce u sympatycznej babuszki, która nawet poczęstowała chłopaków do śniadania swoimi wiktuałami, jadą dalej.

Śledzę Spot. Jadą, jednak 80 km za granicą, w Rosji, zatrzymują się na dłużej. Problemy techniczne z jednym z trzech samochodów są na tyle poważne, że musi on wrócić do kraju. Załoga kurczy się zatem do dwóch aut, Marek i Mariusz podejmują wyzwanie i ruszają w dalszą drogę. Mijają Moskwę, Niżny Nowgorod. Telefonia komórkowa działa bez zarzutu, więc na bieżąco dociekliwie dopytuję o drogę, o widoki, o wszystko... Drogi dobre, jak się okazuje. Sporo ciężarówek, które utrudniają wyprzedzanie, bo jadą sznurkiem, ale poza tym wszystko jak trzeba. Odległości pomiędzy większymi miastami duże, wyszukuję więc na mapie punkty odniesienia. Mija kolejny dzień, nocleg w Kazaniu. Ja w domu czytam, Marek zwiedza. Kazań jest pięknym, czystym i przyjaznym miastem. Ludzie uśmiechnięci, dużo zieleni, zielone skwery, ulice wysprzątane. Będą ładne zdjęcia...

Ślęczę przy komputerze: odcinek Ufa – Czelabińsk to Ural. Liźnięty ledwo, ale widoki i tak nie do końca pozwalają koncentrować się jedynie na kierownicy. Dalej Omsk, Nowosybirsk... Robi się coraz ciekawiej. Pogoda dopisuje, pojawia się rzeka Katuń, wzdłuż której jadą wiele kilometrów. Spot zamiera na kilka godzin i podczas kiedy ja odchodzę od zmysłów, chłopaki udają się na rafting na Katuniu. Walczą dzielnie z pontonem, wiosłami i żywiołem, Marek przymusowo korzysta z zimnej, rwącej kąpieli. Wrażeń i zdjęć mnóstwo, a przecież nawet nie dotarli jeszcze do Mongolii!

Ostatni odcinek do granicy w Tashancie pokonują swoim zwykłym już tempem i

28 czerwca docierają do Tashanty. To małe przejście graniczne, przekroczenie granicy zajmuje im więc chwilę i już są w Mongolii.

Cel na najbliższe dni: Park Narodowy Tavan Bogd w Ałtaju, z  licznymi i bardzo czystymi jeziorami. Marek mówi, że cisza i przestrzenie w Mongolii w porównaniu z urodą krajobrazu, nie mogą się z niczym równać. Biwakowanie w takich miejscach jest totalnym jednoczeniem się z naturą, człowiek czuje się w nią absolutnie wkomponowany.

Na przemieszczenie się z zachodniej części Mongolii do Uliastai, gdzie dolecimy Ewa i ja, mają chłopaki czas do 04 lipca. Pomalutku więc, chłonąc każdy kawałek mongolskich krajobrazów, gór Ałtaj, rzeczek, pagórków, zielonych dolin i jezior, pustynnych bezkresów, zmierzają właśnie w naszym kierunku.

04 lipca, późne popołudnie

Samolot w końcu ląduje. Rozglądam się i już mi się podoba. Mimo różnicy w czasie i nocnego lotu, nie odczuwam zmęczenia, wręcz przeciwnie, adrenalina szeroko otwiera mi oczy. Wyruszamy przez miasto i wyjeżdżamy w góry. Nie ma asfaltu i tak będzie przez 95% wyprawy.

Kolejne dni

Jedziemy wyjeżdżonymi traktami, których tym więcej, im szerszy jest płaski teren, który się przed nami otwiera. Prawie nie spotykamy ludzi, ci, którzy zamieszkują jurty trzymają się blisko swoich domostw i z daleka, z małym zainteresowaniem spoglądają  w naszą stronę. Kozy, góry, raz po raz jurta, albo skupisko najwyżej kilku, tak to tu wygląda. Widzę pierwsze jaki – śmieszne zwierzaki, połączenie kozy z koniem, osłem, owcą – interpretacja dowolna. Pasą się leniwie i też nie zwracają uwagi na nas, przejezdnych. Przy każdej jurcie jeśli nie konie mechaniczne (stare pick-upy, często toyoty), to przynajmniej te prawdziwe. Jakoś się ci ludzie w końcu muszą przemieszczać i komunikować ze sobą. Posiadanie komórek na nic zdaje się w tych przestrzeniach, działają tylko w większych wioskach czy miasteczkach, no i w miastach, a tych tutaj jak na lekarstwo.

Jedziemy, jedziemy, 300 km dziennie po tutejszych bezdrożach to sporo. Nocujemy w odludnych miejscach, choć nie ma się co dziwić i nietrudno je znaleźć – odludzia to w Mongolii norma. Choć bywa i zaskoczenie – pewnego popołudnia, w totalnych wertepach z dala od szlaku, gdzieś u podnóża pasma górskiego, zjawili się tubylcy spora ekipą i widząc u nas wodę i sprężone powietrze, zorganizowali sobie naprędce warsztat wulkanizatorski – odjechali po kilku godzinach, posklejawszy kilka dużych dętek. My sobie obiad warzymy, oni sobie dętki kleją...

Trafiamy na niewiadomego pochodzenia głębokie wykopy, jakby studnie? Na sporym obszarze. W oddali dwoje ludzi, którzy okazują się być poszukiwaczami złota. Znajdują je, ale to katorżnicza praca, czasami ich dzienny urobek to jedynie kilka drobinek cennego kruszcu. W palącym słońcu, na otwartej przestrzeni, w wietrze, w deszczu, w kurzu – tak pracują na swoje i tak skromne potrzeby. W osadach ludzkich nie ma nawet bieżącej wody. Ci, którzy mają samochody, wożą w nich baniaki na wodę zamiast fotela, zaopatrują się w źródełkach pośród wzgórz, w rzekach, jeziorach. Nie zawsze ta woda wygląda zachęcająco...

W miejscowości Ałtaj, późnym wieczorem, dołączają do na Mirek i Łukasz, którzy po zamianie na drugi samochód „gonili“ nas z Polski z tygodniowym opóźnieniem. Jesteśmy więc w komplecie.

Któregoś dnia, przejeżdżając przez wieś, widzimy skupisko ludzi, jakiś ruch, zamieszanie.

Podjeżdżamy, aparaty w dłoń. Na środku wsi, na czymś w rodzaju placu miejskiego, grupa mężczyzn ubranych skromnie i kolorowo – buty, które wyglądają raczej jak skóry owinięte wokół stóp, wysokie skarpety, krótkie wdzianko nie osłaniające rozbudowanych torsów, na głowach nakrycie głowy – taka czapka z charakterystycznym czubkiem pośrodku, której nazwy nie mogę nigdzie znaleźć. No, widowiskowe to wszystko, od stroju począwszy, na zachowaniach skończywszy. Bo to zawody jakieś były, coś na kształt sumo, tyle że zawodnicy innych gabarytów. Dwóch walczy, wygrywa ten, który powali przeciwnika. Chociaż w sumie trudno było rozeznać się w regułach tych walk. Zainteresowanie z naszej strony oczywiste, ale i tubylcy zeszli się gromadnie, widać to jakieś doroczne zawody.

Przemierzamy kolejne pustkowia, raz po raz podziwiając umiejętności jeździeckie mieszkańców  Mongolii. Pojawiają się na małych konikach obok samochodów w tumanach kurzu, by przemknąć niczym strzały i pognać w sobie tylko znanych kierunkach. Nie zatrzymują się zaciekawieni obcymi, nie podejmują kontaktu. Pytanie o drogę mija się z celem, bo po pierwsze – żaden język nie spotyka się ze zrozumieniem, a po drugie podejrzewam, że oni, znając te tereny na pamięć i odczytując kierunki ze znaków na niebie i ziemi, i tak nie używają map, bez których my, wychowani w bardziej cywilizowanych warunkach, czujemy się zagubieni.

Spotykamy Niemców – Oskara i Heike – którzy od 8 miesięcy podróżują po świecie Sprinterem. Wymieniamy się spostrzeżeniami, dopytujemy kto skąd i dokąd, robimy wspólne zdjęcie i udajemy się każdy w swoją stronę.

Raz po raz, w miejscach, które nam wydają się bezludne, natrafiamy na usypane z kamieni mniejsze lub większe kopczyki, przyozdobione kawałkiem czegoś niebieskiego – szarfą, folią, szmatką, butelką. To OWO - miejsca szamanistycznego kultu, składania hołdu i ofiar opiekuńczym duchom. Stos wypada obejść trzykrotnie, zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Można dorzucić kamień, zawiązać nową wstążkę, złożyć ofiarę , którą może być moneta, owoc, cukierek, parę kropli wódki. A wtedy żywioły i dobre duchy na pewno nie pozwolą, żeby przytrafiło się w stepie coś złego.

Marek wpada w trans i objeżdża owo 7 razyJ Mnie się od tego kręci w głowie…. Zresztą nie tylko od tego. Od piękna krajobrazów także, ale to pozytywne zakręcenie. Chłonę ciszę i przestrzeń, rozglądam się w poszukiwaniu oznak cywilizacji i rzadko kiedy je znajduję. I to jest właśnie to, czego tu oczekiwałam.

Po kolejnym tygodniu zakurzonych bezdroży, kamienistych wybojów, wysuszonych koryt rzek, górskich widoków i błękitnego nieba docieramy do podnóża złotych wydm pustyni Gobi…

Powrót

Z Gobi kierujemy się na Dalanzadgad, potem Mandalgovi, Ułaan Batar.  Droga jest paskudna, wyboje, a właściwie wykopy, które trudno ominąć, strasznie męczące. Nie mamy mapy, tylko azymut na GPSie. Drogi rozwidlają się w 15-stu kierunkach, jest noc, wybieramy więc ścieżki „na czuja“ Później okazuje się, że one wszystkie i tak prowadzą w jednym kierunku, mimo, że rozrzucone są na przestrzeni kilku kilometrów. Zaludnienie jest tak małe i tak mało jest większych osad ludzkich, że siłą rzeczy prowadzą one właśnie do nich. Następnego dnia przed 10-tą rano docieramy do Kyakhty, żeby przedostać się na rosyjską stronę.

Trzeba uzbroić się w cierpliwość, urzędnicy ze stoickim spokojem w sobie tylko wiadomej kolejności przepuszczają pojazdy przez bramę. Żadnego systemu, żadnych reguł czy sensownej kolejki, wolna amerykanka. Mongoł, który wypuszcza nas z kraju, ogląda paszporty i zdjęcia tak dokładnie, jak jeszcze nikt dotąd. Musimy pokazać prawy profil, lewy profil, jeszcze raz prawy.... W końcu jednak formalności mamy za sobą i czekamy na odprawę strony rosyjskiej. Tutaj też bezruch... Spotykamy trzech motocyklistów z Poznania, chwilę rozmawiamy, potem grupę Niemców  Tuaregami. Czekamy 4 godziny, aż w końcu energiczna celniczka pomaga nam szybko wypełnić deklaracje i zamiast odesłać nas do standardowego przeszukania samochodu, co potrwałoby zapewne kolejne dwie godziny, kieruje nas na skaner. Wyraźnie nam pomaga i chce ułatwić, za co jesteśmy jej niezmiernie wdzięczni. Po ponad siedmiu godzinach wjeżdżamy na teren Rosji i późnym wieczorem dojeżdżamy do Ułan Ude, by znaleźć hotel i wygodnie się wyspać przed dalszą trasą.

Jest wtorkowy poranek, mamy mało czasu, moja wiza rosyjska wygasa w niedzielę, a do granicy z Łotwą 6400 km. Rozpoczynamy maraton. Docieramy nad Bajkał, nad którym nie mamy niestety czasu zatrzymać się dłużej, robimy jedynie godzinny postój na pożywne śniadanie. Pogoda tym razem nie sprzyja, wieje zimny wiatr, jest pochmurno. Ale w naszych głowach już rodzi się plan na kolejną wyprawę, więc Bajkał odkładamy na „później“. Jedziemy drogą wzdłuż niego w kierunku Irkucka. Strasznie dużo i intensywnie się tu buduje drogi – za kilka lat będzie można przejechać tę trasę sportowym samochodem bez obawy o zawieszenie. Jaka szkoda... Na rozdrożu Irkuck-Nowosybirsk zatrzymujemy się na kilka zdjęć, przy nas parkuje samochód osobowy, z którego wysypuje się pięciu mężczyzn. Nie wiemy co myśleć – Rosjanie spuszczą nam łomot? Zanim nasze obawy dojrzeją okazuje się, że to sympatyczni polscy księża, z których jeden jest tu, na Syberii, „na placówce“ i pokazuje swoim gościom okolice. Roztaczają przed nami zachęcającą wizję grilla i ruskiej bani w tajdze, goni nas jednak czas i musimy jechać dalej. Wymieniamy się adresami, znowu wspólne zdjęcie i w drogę. Przed nami kolejna noc za kółkiem, nie ma co zwlekać.

Przemieszczamy się w różnym tempie, w zależności od natężenia ruchu i stanu dróg. Siedząc z boku filmuję i podziwiam syberyjską tajgę, która zachwyca białymi jak śnieg brzozami i kwiecistymi łąkami. Takich łąk – niekoszonych, kolorowych i pachnących - u nas ze świecą szukać! Nie mogę się napatrzeć.

Kolejny zachód Słońca, kolejny świt, kolejny dzień w drodze. Zaczyna brakować nam sił, organizm domaga się snu. Nocujemy w Omsku, ale nie widzimy wiele, bo jest środek nocy. Rano widzimy, że hotel położony jest nad rzeką (to Irtysz) – Marek z okna hotelu rozpoznaje miejsce, w którym jadąc do Mongolii wraz z Mariuszem zatrzymali się na popas obiadowy. Syberyjskie rzeki to osobna historia,  jest ich wiele i Syberia powstydzić się ich nie może. To są rzeki! Jenisej, Ob i wiele innych, których nazwy nic mi nie mówią, ale robią konkretne wrażenie. Wyspy, piaszczyste łachy, które zachęcają do tego, by się przy nich zatrzymać jeśli nie na nocleg, to na dłuższy postój. Następnym razem!

Kolejny dzień, noc, dzień... Jakieś 100 km przed Ufą , w nocy, zjeżdżamy do pobliskiego miasteczka, aby w pobliżu widocznej w nawigacji rzeczki znaleźć ustronne miejsce na obóz. Niestety dojazd do wody zagradza płot wokół jakiejś chałupy. Bezradnie rozglądamy się za nowym miejscem, kiedy podjeżdża do nas nocny patrol policji. Grzecznie pytają, z czym mamy problem, po czym każą jechać za sobą. Doprowadzają nas do ukrytej w głębi miasta stojanki, byśmy bezpiecznie mogli przenocować. Rozmawiają z nocnym stróżem, który nie przyjmuje opłaty za te parę godzin postoju, na dodatek otwiera nam jakiś garaż, w którym ukryta jest toaleta, byśmy spokojnie mogli z niej skorzystać. W moich oczach upadają wszystkie mity o rosyjskich groźnych i czepliwych policjantach, zbieram dobre wrażenia.

Wczesnym rankiem ruszamy dalej, do granicy z Łotwą jeszcze grubo ponad 2000 , jest już sobota.

Jedziemy tak te ostatnie kilometry, podziwiając otoczenie, piękno przyrody i walcząc z jednak sporym już zmęczeniem.

Na granicę docieramy na czas, na szczęście nie trwa to długo. Jest niedziela, ruch jest mały, a na dodatek Łotysz, wypatrzywszy polską rejestrację pośród rosyjskich i litewskich, wyławia nas z kolejki i przyspiesza odjazd.

Jesteśmy w Unii, do domu już blisko. I mimo wielu wrażeń, głów pełnych niezapomnianych widoków, wciąż czujemy niedosyt. Wrócimy z całą pewnością, aby eksplorować ten kierunek jeszcze raz, bo i Mongolia i Rosja, są tego warte.

 

 

Obejrzyj zdjęcia z wyprawy Przejdź do dziennika wyprawy