2016 Australia etap I

08 - 16 czerwca, CSR

08.06, Canning Stock Route, Studnia Nr 6 (Pierre Spring)
Nasza cierpliwość została nagrodzona, zanim zniechęcenie zamieniło się w rezygnację. Dziś rano otwarto drogi i wreszcie opuściliśmy Wilunę. Canning Stock Route, nazywana najbardziej odludną drogą świata, rozpoczynamy od studni Nr 5, bo początkowy odcinek niedostępny jest dla pojazdów naszego gabarytu. Musieliśmy więc ominąć tę część trasy (230 km) i rozpocząć właśnie od studni nr 5, co nastąpiło dziś przed południem.
Muszę tu dopisać, że znów nie jesteśmy sami. Naszym towarzyszem w przeprawie przez CSR jest Michael. Crazy Michel – farmer spod Brisbane, plantator mango, wielbiciel Unimoga, lat – uwaga – 72. Spotkaliśmy go na kampie w Wilunie i już w pierwszej minucie zawierania znajomości wspólnie doszliśmy do tego, że razem będzie raźniej.
No i było, już od pierwszego kilometra. Bo zaledwie kilkaset metrów po wjechaniu na trasę, jadący za nami Michael zatrzymał nas rozpaczliwym trąbieniem. Szybko się wyjaśniło, skąd ta „rozpacz” w naszej tylnej oponie tkwił patyk o średnicy 2 cm, a uchodzące z opony powietrze gwizdało jak czajnik z wrzącą wodą. Nie napiszę ile i jakich niecenzuralnych słów zagłuszył wiatr i świst powietrza.
Szybka akcja wypełniania dziury gumowymi kołkami na szczęście okazała się skuteczna i do studni nr 6, przy której dziś nocujemy, dotarliśmy o przyzwoitej godzinie, jeszcze za dnia.
Nad nami górują rosłe eukaliptusy, ognisko się dopala. Może jutro nie będzie wiało tak jak dziś. Byłoby wtedy idealnie – słonecznie i w miarę ciepło W miarę, bo po dzisiejszej nocy (3 st C) i zimnym dniu zadowoli nas nawet zaledwie 18-20 bezwietrznych stopni.

09.06, Canning Stock Route, Studnia 12
Ciężki dziś był dzień. Pierwsze 60 km pokonywaliśmy przez ponad 3 godziny. Drzewa i krzewy atakowały nas z każdej strony, przypominała nam się przeprawa przez Limpopo w Mozambiku. Potem szło trochę lepiej, ale na drodze albo tarka jak Himalaje, albo ostre skałki, albo koleiny pełne wody. Potem wydmy, ale to na szczęście przechodzimy bezproblemowo. Ostatecznie udało nam się dziś pokonać 130 km. Jestem pełna podziwu dla Michela, który dziarsko jedzie za nami (zdecydował, że jedzie z tyłu, bo nie ma nawigacji), cały szczęśliwy. Że wreszcie jest na CSR, o czym marzył przez wiele lat. I już planuje kolejny przyjazd tutaj z żoną, która teraz „odpoczywa od niego” i zajmuje się uprawą mango. Mike nie dość, że roztacza pozytywne nastrój i entuzjazm, to jeszcze, jadąc z tyłu, bacznie obserwuje, czy nic nam się nie dzieje – wczoraj sygnalizował problem z oponą, dziś o mało co nie zgubiliśmy motocykla, który pod naporem grubych i ciężkich konarów częściowo zsunął się z windy. Zatem, dzięki towarzystwu Michaela, czujemy się zaopiekowani.
Po przyjeździe na docelowe dla dzisiejszego odcinka miejsce spoczynku, jak zwykle przygotowanie obiadu, a raczej obiadokolacji, potem już tylko relaks i nocne „Polaków” rozmowy przy herbacie. A potem szybko do ciepłego domu, bo wieczór wraz z zachodem słońca staje się ciemny i zimny.

10.06, Canning Stock Route, Studnia 17
Opowieść z cyklu: o czym trąbi Michael. Michael trąbił dziś tylko raz, hahaha. Trąbił na naszą boczną skrzynkę, która się otworzyła i kosiła klapą krzaki. Po co? Po to, by się wygiąć i stawiać opór przy próbie jej zamknięcia. Potem Michael już nie trąbił. Zamilkł całkowicie, bo okazało się, że zniknął. Po odczekaniu 15 minut postanowiliśmy zawrócić i sprawdzić, co się stało. No i stało się, bo rozdarł oponę na strzępy i wymieniał koło. Marek pospieszył z pomocą i operacja dość szybko została zakończona.
Niestety CSR nie sprawdziła się jako droga marzeń. Tak bardzo, jak chcieliśmy tu być, tak bardzo chcemy już z niej wyjechać. Walorów turystycznych praktycznie brak, a nawet gdyby były, nie byłoby jak się im przyglądać. Droga jest tak trudna i wymagająca, że nie pozostawia czasu na podziwianie okolicy. Apogeum zniechęcenia osiągaliśmy dziś wielokrotnie, ja najbardziej, kiedy zamiast drogi były skały, przy tym ostre zakręty i zjazd w dół. Dla moich nerwów to dość, dla Marka niekończące się krzaki i drzewa, pomiędzy którymi lawirowanie ciężarówką naprawdę nie jest łatwe. No i nawierzchnia – tarka, która ogranicza tempo jazdy do 12-15 km/h. A jest ona na szlaku prawie non stop. Jedynie podjazdy na wydmy (przecież jesteśmy na pustyni), których najbardziej się obawiałam, okazały się „zabawką” dla Zetrosa i nie nastręczają żadnych trudności. Wychodzi na to, że piasek to środowisko naturalne naszego pojazdu.
Wobec powyższego plan jest taki: dotrzeć do krzyżówki z drogą Talawana Track za 22-gą studnią (163 km od miejsca, gdzie teraz jesteśmy) i tam skierować się do Newman. Bez żalu.
Tyle na dziś

20.06, Point Samson
Od ostatniego zapisu minęło 10 dni i choć dziś już w miarę spokojnie mogę myśleć o tym, co się w tych dniach działo, to pisać o tych wydarzeniach jest trudno, bo stresu i emocji nijak na papier przelać nie potrafię.
Utknęliśmy na CSR. Utknęliśmy w zdradliwym, na pozór wyschniętym, słonym jeziorku, przez które prowadziła główna, na pozór wyschnięta i mocno ubita ścieżka. Utknęliśmy 56 km od Talawana Track, czyli od drogi, którą zamierzaliśmy opuścić ten niegościnny szlak. Utknęliśmy na 5 dłuuuugich dni…
A zatem: sobota, 11.06., około godz. 14stej. Wjeżdżamy na to cholerne, suche jeziorko, nieduże, cała dróżka miała może z 500 m długości. Mike za nami. Zaczęło się niewinnie i nic nie wskazywało na to, co się za chwilę miało stać. Dosłownie za chwilę, bo ledwo Marek zdążył powiedzieć: ”cholera, miękko tu”, już siedzieliśmy prawą stroną na brzegu dróżki, która się pod nami po prostu zapadła, rozjechała na boki. I wciągnęła prawe koła, pochylając tym samym naszego kolosa mocno na prawą stronę, tak mocno, że przez całe 5 kolejnych dni mieliśmy obawy, czy się on nie przewróci. By to nieco zobrazować mogę powiedzieć, że normalnie wchodzimy do zabudowy po drabinie, po 5 stopniach, podłoga jest na wysokości mojej głowy, czyli jakieś 1,5 metra od ziemi. Stopień przechylenia był taki, że wchodziliśmy do domu z poziomu zero. A jakoś trzeba żyć: spanie w łóżku z nogami zapartymi o wszystkie dostępne poduchy, żeby nie wypaść przez okno; prysznic w pozycji półleżącej, na ścianie kabiny prysznicowej. O szykowaniu jedzenia nie ma mowy, herbata zalewana jedynie do połowy kubka, ciut więcej już się przelewało. Ale to wszystko nic. Najgorsze było to, co roiło nam się w głowach. I to, czego Marek przez te 5 dni nadludzkim wysiłkiem próbował dokonać. Kopanie, lewarowanie, znoszenie kamieni, które wcześniej trzeba było wykopać spod ziemi. Szczęśliwie w ogóle były w ziemi, bo przecież byliśmy na pustyni. To wszystko zaledwie jakieś 30 metrów od końca feralnego jeziora, dalej, przed kolejną wydmą, było już twardo.
Tymczasem w sobotnie popołudnie wpadamy na pomysł, by Michael odpiął przyczepę, minął nas lewą stroną, tuż obok drogi, ustawił się przed nami jako kotwica, o którą moglibyśmy zahaczyć wyciągarkę i próbować się wyciągnąć. Niestety, Mike ledwie ruszył, siedział zaraz tak jak my, po pas w błocie, tyle że swoja lewą stroną. Teraz mieliśmy już dwa problemy.
To jednak był dopiero początek czarnej rozpaczy. Najgorsza świadomość to ta, że jesteśmy pośrodku bagna, w które nikt nie wjedzie, że jesteśmy na pustyni, pośród wydm, przez które nie przedrze się żaden ciężki sprzęt, i że najbliższe miasteczko oddalone jest od nas o ponad 460 km. Nie ma zasięgu telefonicznego, nie ma internetu.
Marek kopie, próbuje podlewarować, osie głęboko osiadły w gęstym gliniastym błocie. Mike kopie kamienie, by było co podkładać. Każdy wykop natychmiast nasiąka wodą, nie czuć dnia, nie ma oporu. Syzyfowa praca. W niedzielny poranek (12.06.) próbujemy dodzwonić się do domu. Satelita stawia opór, nie ma połączenia, w Polsce środek nocy. W końcu, około 10,00 czasu lokalnego, udaje nam się skontaktować z Grzesiem, chcemy by zadzwonił do Kevina. Kevin jest parę tysięcy km od nas, ale jest stąd, bawi się off roadem od dawna, liczymy, że będzie wiedział, co zrobić. Kevin oddzwania po 15 minutach po to tylko by powiedzieć, że już działa, że mamy się nie denerwować i czekać na dalsze informacje. Łatwo powiedzieć, stres sięga zenitu, muchy atakują chmarami, beznadzieja.
Kevin dzwoni niedługo ponownie i informuje, że podjął kontakt z szefem policji w Newman. I że będzie dobrze – cokolwiek miał na myśli.
Potem dzwoni raz jeszcze z informacją, że pośród wydm, około 25 km od naszego położenia, jest mały obóz grupy eksploracyjnej, która szuka wody, i że w poniedziałek rano przeleci nad nami helikopter, by ocenić sytuację i dokładnie określić nasze położenie. Pracowita niedziela dobiegła końca, od 18,00 ciemno, nic więcej nie można zrobić. Zmęczeni stresem i wysiłkiem rodem z kamieniołomu próbujemy przetrwać noc w krzywym samochodzie, gdy tymczasem…od frontu podjeżdża samochód. A w nim John – człowiek z „kopalni”. Ogląda wszystko, patrzy na nas śmiejąc się i mówi, że jutro przyjedzie wielkim Komatsu.
Rozpisałam się, ale emocje powróciły i wszystkie szczegóły odżywają…
John przyjechał w poniedziałkowe przedpołudnie 13.06. (4 godziny zajęło mu dotarcie do nas, pokonanie tym olbrzymem 25 km przez wydmy). Jak zobaczyliśmy, czym przyjechał, radość była wielka – bo ten wielkolud będzie idealna kotwicą dla naszej wyciągarki. Radość była jednak przedwczesna… Nie trwało długo, jak i Komatsu też siedział w bagnie po uszy, w dodatku w miejscu, w którym mieliśmy nadzieję wdrapać się przy wyciąganiu na pierwszy twardy grunt. Teraz przepadło! W dodatku wszelki próby odkopania i wydobycia loadera z błota spełzły na niczym, to waży ze 30 ton!
Wtorek 14.06.: ludzie z kopalni nieobecni, mają robotę gdzieś w innym miejscu, pojawią się dopiero w środę. Marek I Michael dalej kopią, budują podkłady z kamieni, utwardzają podłoże, choć to wszystko to praca wciąż syzyfowa. Kolejną noc spędzamy w pozycji półstojącej, nie ma jak szykować jedzenia, skończyły nam się zimne napoje.
Środa 15.06: wczesnym rankiem dalsze próby wyrwania Zetrosa z bagna. Zahaczony o „utopioną” ładowarkę Zetros niezgrabnie i z oporem próbuje gramolić się do przodu, pochyla się jednak niebezpiecznie jeszcze bardziej na prawo. Marek i Mike kopią transzeję pod lewymi kołami, by dodatkowo zabezpieczyć i ukierunkować tor jazdy, spuszczają powietrze z lewych kół. Pomalutku podciągamy się w sumie około 10-15 metrów do przodu, ryjący przy tym wszystko przed sobą. Dalej i tak nie można, tuż przed nami zakopany Komatsu.
Około 9.30 przybywa ekipa z kopalni, 7 chłopaków z łopatami, później dojeżdża jeszcze jeden małą koparka na gąsienicach – Bobcatem, która ma pomóc w odkopywaniu Komatsu. Dojeżdża z boku, do jego tylnego koła, wybiera dwie łychy błota i… i też siedzi w bagnie! Jesteśmy u kresu wytrzymałości.
Marek zahacza Bobcata i wydobywa go naszą wyciągarką, jednak jego pomoc w tym momencie się kończy. Zatem wszyscy kopią, podsypują, przegarniają do utraty tchu. Wszystko na nic.
Ostatnia możliwość: wyciągną z  bagna najpierw Unimoga Michaela, by mógł się wycofać z jeziora, objechać je i od przodu stanąć jako kotwica  dla Komatsu. Trwa to i trwa, bo znowu kopanie, bobcat podjeżdża i dowozi piasku z wydm, by wybudować drogę cofania dla Mike’a. Siada przy tym w bagnie jeszcze dwa razy, znowu kopanie i wyciąganie bobcata, by mógł pociągnąć Michaela. Wreszcie sukces. Mike pomalutku wycofuje na brzeg jeziorka, objeżdża je dokoła i dobrze wykonuje swoja pracę. Komatsu po wielu godzinach wyjeżdża z błota, jednak zostawia po sobie wielkie, przepastnie głębokie, trzęsawisko. Na nas jeszcze nie pora… Teraz te wielką, grząską dziurę trzeba zasypać i jakoś utwardzić. To znowu praca dla małej koparki Robi sprawnie co trzeba, demoluje pustynię zabierając piasek dla nas. Ale pod spodem wciąż jest miękko, wciąż ruchome piaski. Nie mamy wyjścia, dzień się kończy, ekipa chce odjechać na odpoczynek.
Marek z bohaterską wręcz odwagą wsiada za kierownicę Zetrosa. Ja nie mogę na to patrzeć, chowam się za wielka łychą Komatsu, oczami wyobraźni widzę przewracający się na bok nasz samochód, napięcie sięga zenitu.
Po kilkunastu pełnych obaw i stresu minutach kątem oka widzę, jak John unosi w górę kciuk. Wychylam się i widzę nasz samochód, który przednimi kołami łapie nawieziony grunt. Jeszcze obawa, że zapadnie się pod nim świeżo zasypana dziura, ale, chwile później, słyszę okrzyki i wiwaty. Jesteśmy uratowani, Marek nas uratował, wyjechał!!! Nawet nie umiem sobie wyobrazić, co by było, gdyby…
Podziękowania, uściski i ekipa z kopalni odjeżdża, pozostawiając cały sprzęt i nas – przeszczęśliwych.
Wieczór to buchająca euforia – kolacja, prysznic, spanie – wszystko w normalnej, horyzontalnej pozycji.

W czwartek o poranku mamy jeszcze pomysł, by wydobyć z błota nasze trapy, które tam utonęły. Rezygnujemy jednak z manewrowania samochodem po niepewnym gruncie (by użyć wyciągarki). Porzucamy trapy, mamy jeszcze 56 km trudnej drogi do przejechania. Po kilku godzinach po kilku kolejnych stresach i niepewnych miejscach (kolejne solniska), przy studni nr 22 opuszczamy Canning Stock Route – miejsce klęski – i ruszamy szlakiem Talawana w kierunku Newman.
Pod wieczór znajdujemy przyjemne miejsce na nocleg, na pagórku, z dala od drogi. Jeszcze wieczorem okazuje się, że z koła, które przebiliśmy na pierwszym kilometrze CSR, ucieka powietrze. Jak widać, kłopotów nie koniec, rano czeka nas (Marka) wymiana koła.

Piątek 17.06.
Koło zostało sprawnie wymienione, do Newman zostało 200 km drogi. Jedziemy więc, by przed weekendem zdążyć naprawić koło u wulkanizatora, zrobić zakupy i podjechać na policję, by podziękować za zdalnie zorganizowaną pomoc.
Wszystko to udaje nam się załatwić sprawnie. Na kempingu pranie, sprzątanie. Doprowadzamy się do  ładu przed dalszą drogą. Pozostanie nam jedynie znaleźć myjnię i wyczyścić ze słonego, zaschniętego błota podwozie. Ale to nie będzie takie łatwe, bo w Australii myjnie samochodowe dla ciężarówek nie egzystują w ogóle.
Po wyjeździe z Newman weekend spędziliśmy w Karijini NP., obfitującym w wąwozy, atrakcyjne punkty widokowe i szlaki spacerowe. Potem, po drodze do Point Samson – po przygodach w interiorze zachciało nam się wybrzeża i wody – jeszcze górzysty Millstream NP. i już jesteśmy nad Oceanem Indyjskim. I tu wreszcie ciepłe wieczory, noce i poranki. Po raz pierwszy w Australii.

c d n
 

Obejrzyj zdjęcia z wyprawy Przejdź do dziennika wyprawy