2016 Australia etap I

17 maja - 26 maja

17.05, gdzieś w outbacku (Gunbarrel Hwy), z dala od głównej drogi do Alice Springs
Ognisko. Pustkowie. Cisza kłuje w uszy. Ciepły, bezwietrzny wieczór pod niebem rozgwieżdżonym setkami migoczących gwiazd, choć dziś nieco zasłoniętym lekkimi chmurkami. W outbacku to właśnie największa atrakcja – spektakularne zachody Słońca, kiedy pomarańcz i czerwień rozświetlają cały widnokrąg i zdają się pęcznieć wysyceniem barw, jakby miały nimi zaraz wybuchnąć, kolory nabierają intensywności, by w końcu, kiedy zdaje się, że niebo płonie, zacząć gasnąć i zamknąć dzień gęstniejącą czernią, którą za chwilę rozświetlą gęsto usiane gwiazdy.
Poza tym outback to nuda. Równina, płaska jak stół, z rzadka upstrzona kępkami niskich, zielonych krzewów. Albo w ogóle niczym nie upstrzona, gdzie jedynym punktem, za którym podążają oczy, jest biegnąca gdzieś po horyzont wstążka bitej, gruntowej drogi. Bądź, jak dziś, asfaltowej.
Nocowaliśmy w Coober Peddy, miasteczku stojącym na opalach. Stojącym dosłownie, bo zarówno wokół miasta, jak i w nim samym, o kopalniach opali nie da się zapomnieć. Obraz tysięcy większych i mniejszych kopczyków jasnej bądź czerwonej ziemi nie dodaje okolicy uroku. W mieście spora część życia toczy się pod ziemią, o czym świadczą wystające zewsząd kominy wentylacyjne. Pochodzi stąd 70% światowej produkcji opali, na każdym kroku stoisko sprzedaży tych cudowności, nawet w ogólnospożywczym markecie. Każdy liczy na swoje 5 minut, na swojego turystę, który skuszony lokalnym dobrodziejstwem natury zostawi parę dolarów. Ja też uległam, typowa ze mnie „baba” 
Od trzech dni, od wyjazdu z Landyhurst, coś nam niemiłosiernie psuło humor i masakrowało uszy, rumocząc na dachu w trakcie jazdy. Jakby ktoś toczył po nim stertę kamieni. Marek co chwilę skakał po masce na dach, by zlokalizować źródło hałasu. Pierwsze poważne podejrzenie padło na rolkę z wężem do tankowania wody. Waży to ustrojstwo pewnie ze 40 kilo, od drgań popękały kołnierze mocujące rolkę do bagażnika. Zatem – robota, cięcie, wiercenie, odkręcanie, przykręcanie… Ciężka praca, niestety bez efektu. To było wczoraj, a dziś od rana rumor na górze ten sam. Kolejne dokładne oględziny wykazały, że puścił spaw na łapie mocującej bagażnik dachowy. To już grubsza sprawa, bo bagażnik ma co dźwigać, a połamanie mocowania całkowicie byłoby kompletną katastrofą. Potrzebna więc wiertarka większa niż ta, którą mamy, by nawiercić otwór i „dołożyć” mocowanie. Czyli potrzebny mechanik! A jak jest potrzebny, to się znajdzie.
I tak się stało. Popołudniem jechaliśmy już komfortowo, bez rabanu na dachu. I teraz wieńczymy ten dzień ogniskiem pod gwiazdami.

20.05, droga do Kings Canyon (Wattarka NP)
Późny wieczór, ciemno choć oko wykol. Stoimy w polu, gdzie nawet wiatr nie hula, za to o zachodzie słońca Dingo dają wyjący koncert, który stawia na baczność każdy włosek na ciele.
Stoimy, bo jak zwykle z czymś mamy problem. Puściły dwa kolejne spawy pod bagażnikiem, co groziło przebiciem chłodnicy agregatu, która jest właśnie na dachu. Czyli – natychmiastowa przerwa w podróży i znowu ciężka robota. Ja niestety niewiele mogę pomóc, podaję jedynie z dołu na górę narzędzia i donoszę, co potrzeba.
Mimo pechowej końcówki dzień należał do udanych. Rankiem wyruszyliśmy z Alice Spring w Góry McDonell, gdzie co kawałek kusi uroczy wąwóz, czasem wypełniony wodą, czasem „suchą” rzeką. Wszędzie strzeliste, czerwone skalne ściany. Bo Red Center Australii rzeczywiście jest czerwone, tak bardzo, jak tylko czerwona potrafi być glina. Było dziś więc dużo spacerowego marszu, piękne widoki, ciepło.
Zanim sami zaczęliśmy mieć nasz własny problem, zatrzymała nas na drodze 4-osobowa grupa młodzieży, której zepsuł się samochód. Mimo prób podjętych przez Marka nie udało się im pomóc, problem najwyraźniej leżał gdzieś po stronie elektryki. Za to okazało się, że ci młodzi ludzie doskonale nas „znają”! Spotkali niedawno kogoś, kogo i my wcześniej musieliśmy spotkać – pokazywał im zdjęcia naszego samochodu i opowiadał, skąd jesteśmy, dokąd zmierzamy…. Nasza sława nas dogoniła, hahaha!
I tak sobie podróżujemy. Każdy dzień jest inny od poprzedniego, planujemy podróż z dnia na dzień, bo jak widać, plany ulegają zmianie. I to jest właśnie element przygody!

21.05, Kings Canyon Camping Area
Dziś od rana znowu robota, i to naprawdę ciężka. Ale po 3 godzinach sytuacja została opanowana, narzędzia pozbierane, posprzątane, my gotowi do drogi.
Do Kings Canyon dojechaliśmy na tyle wcześnie, że jeszcze udało nam się wybrać na spacer jedną z krótszych ścieżek widokowych. Jednak tuż przed jej końcem okazała się zamknięta. Ulewy, które zatrzymały nas na trasie do Birdsville, musiały obejmować chyba całą centralną i południową Australię, bo ich skutki sięgają aż tutaj. Jutro rano wybieramy się na dłuższą wycieczkę, trochę bardziej wymagającą, ale ponoć wartą wysiłku. Sprawdzimy, udokumentujemy 
Dziś dzień był piękny, bezchmurny i gorący, zwieńczony znowu kolorowym zachodem słońca i oślepiającą pełnią wielkiego Księżyca. I, co ważniejsze, rozmową z Z. Brakuje nam Jej tutaj…

23.05, Ayers Rock Campground
Coś mamy pecha z pogodą. 12 Apostołów nie udało nam się zobaczyć z powodu sztormowej pogody.
Na campie koło Uluru (zresztą jedynym, nocowanie na dziko w tej okolicy, a już w ogóle w pobliżu góry, jest niemożliwe) pada dziś deszcz i niebo zaciągnięte bez szans na rozchmurzenie. Wystartowaliśmy tuz przed świtem, żeby podziwiać spektakl światła na Uluru w blasku wschodzącego słońca, było ono jednak schowane tak głęboko, że nie oświetliło nawet skrawka nieba. Zrezygnowani poszliśmy na spacer wokół świętej góry Aborygenów. Jedyny pożytek z dżdżystej pogody to ten, że nie usmażyliśmy się w upale maszerując 2 godziny. Mamy plan pojechać motorkiem na zachód Słońca, ale na ten moment (jest godz. 13.00) marne na to widoki.
Odwiedzanie Uluru to trochę jak odwiedzanie wieży Eiffla albo Piramid. Jedna wielka komercja, tysiące turystów. Zbudowana do tego celu wioska, a właściwie miasteczko – Yulara – to epicentrum przemysłu turystycznego z pocztą, bankami, hotelami, centrum handlowym i lotniskiem. Wszystko dzieje się tu pod kontrolą: tam nie wejdziesz, lunch zjesz w godzinach od:do, na zachód Słońca zaparkujesz tu, a na wschód tam. Zdjęć wokół Uluru praktycznie robić nie wolno, choć turyści słusznie nic sobie z tych zakazów nie robią. Na dziko nocować nie wolno, bo bramy parku zamykane są po zmroku; drogi w Parku Uluru – Kata Tjuta wyasfaltowane, osobne miejsca dla osobówek, osobne dla autobusów. W centrum kultury Aborygenów zdjęć też nie wolno robić. Wszystko to jakieś takie pozbawione uroku, wszędzie czuć zapach pieniędzy. Biznesowo jest to wszystko może i świetnie przemyślane, ale dla nas, turystów „niezrzeszonych”, odbiera miejscu naprawdę sporo uroku, tajemniczości i wyjątkowości. I jeszcze ta pogoda… Może jutro będzie lepiej…

25.05, Gibson Desert South, Heater Hwy
No cóż. Podobno nad Uluru przez 360 dni w roku świeci Słońce. My mieliśmy pecha, trafiliśmy na dwa z tych pięciu, w których nie świeci.
Są w Australii dwie rzeczy, które zakłócają krajobraz i w jego postrzeganiu przeszkadzają. Pierwsza: brak zwierząt. Nie ma żadnych, nawet kangurów i psów Dingo nie widzieliśmy od kilku dni. Ten brak właśnie kłuje w oczy, te ogromne pustkowia i bezkresne przestrzenie są jakby martwe, nic się w nich nie dzieje, nic nie porusza. I druga rzecz: Wraki. Wraki samochodów, dużych, małych, autobusów, dostawczych, osobowych, które spoczywają wzdłuż dróg, porzucone całe lata temu, ogołocone ze wszystkiego, co mogło stanowić jakąkolwiek wartość, co mogło być do czegokolwiek komuś przydatne. Czasem przez kilka kilometrów nie widać żadnego, czasem w zasięgu wzroku są trzy, cztery. Ponieważ zwróciły naszą uwagę, jako element kompletnie niepasujący do otoczenia i wizerunku uporządkowanego, cywilizowanego kraju, dziś postanowiłam je policzyć. Na odcinku 270 km doliczyłam się ich 67. I to nie przy jakiejś wyjątkowej drodze, nie to, że dziś było ich wyjątkowo dużo, dziś je po prostu liczyłam. Nie są to wraki pozostałe po wypadkach w miejscu zdarzenia, droga jest płaska, prosta i szeroka. Większość z nich wygląda na spalone, tak jakby ktoś celowo je tu przytargał i porzucił. Może złomowanie jest w Australii wyjątkowo drogie? Zwykły lód na patyku kosztuje w przeliczeniu na złotówki 16,50… Dziwi mnie tylko, że służby czy zarządcy regionów nic z tym nie robią, widok to nader szpetny. Wszystkie parki narodowe, miejsca ciekawe turystycznie obwarowane są zakazami i nakazami – nie rób zdjęć, nie wychodź za linię, nie wchodź na skałki, nie opuszczaj ścieżki, nie śmieć, nie pi tej wody, pij tę wodę, uważaj na węże, uwaga pająki, jedź lewą stroną, zapłać, no camping, tu wolno camping… itp., itd. A tymczasem przy drogach setki wraków pojazdów i nigdzie tablicy: swój wrak wywieź na złomowisko. Dziwne to. Widzieliśmy takie zjawisko w Zimbabwe i Zambii, ale tam mnie to przerażało, bo wraki były ewidentnie pokłosiem nieumiejętnej jazdy, nie dziwiło mnie też, że Afrykańczycy nic z tym nie robią, afrykański bajzelek jak wszędzie tam. Ale tu, w Australii? Nie pasuje mi to, nie rozumiem. Może do końca podróży uda mi się tę zagadkę rozwikłać.
Wpuściliśmy się dziś w kiepską drogę. Zachciało nam się zaoszczędzić 200 km do Wiluny. Szlak, nie dość że był tarką nie do zniesienia, to jeszcze stał się korytem, a raczej wąskim korytkiem rzeki okresowej. Może do przejechania, a może i nie. Droga dostała od nas szansę na odcinku 80 km ale jej nie wykorzystała. Po afrykańskich doświadczeniach w Mozambiku i Ugandzie chociażby, jesteśmy bardziej ostrożni w wybieraniu ścieżek. Zdecydowaliśmy się więc na odwrót i teraz nocujemy 30 km od drogi, którą opuściliśmy przed południem, a na którą rano wrócimy. No cóż, przygoda.
Dziś był piękny, słoneczny dzień, 30 stopni. Co tam zła droga!
Przedwczoraj wjechaliśmy na teren Australii Zachodniej. Znowu zmienił się czas, teraz od Polski dzieli nas tylko 6 godzin, mniej już nie będzie. Niestety ciemno się robi już tuż po 17stej, dzień jest więc bardzo krótki.
Dziś miesiąc, odkąd opuściliśmy dom. Za nami prawie 6 tys. km. Przed nami dużo więcej!

26.05, Great Central Road

Dzisiejszy dzień niby nie wniósł wiele, trzeci dzień jedziemy tą drogą, pośród niczego. Ta droga ma długość ponad 1200 km, spotkaliśmy raptem może 6 jadących aut. Ale daje to wyobrażenie o wielkości kraju, o ogromie outbacku i niezamieszkanych tysiącach kilometrów kwadratowych.
dziś Dzień Matki. Moja Córcia już wczesnym rankiem złożyła mi przepiękne, wzruszające życzenia. Chciałabym, by była tu z nami, tęsknimy. Jeszcze kilka tygodni i do nas dołączy, nie możemy się doczekać.

c d n

Obejrzyj zdjęcia z wyprawy Przejdź do dziennika wyprawy