2016 Australia etap I

30 kwietnia - 15 maja

30.04, Princetown, Victoria Zachodnia
Popołudnie
Kangur mi się przygląda… właściwie stado kangurów, które pasą się w centrum campingu na zielonej trawce. Dobrze, że tu są, bo choć jesteśmy pierwszy dzień w Australii (właściwie drugi, a tak naprawdę piąty, ale dla nas pierwszy), to wczoraj całkiem pierwszy napotkany kangur był mocno martwy i leżał na drodze.
Jest sobota, przylecieliśmy we wtorkowy wieczór. Lot był paskudnie długi i jet lag trzyma nas do dziś. Pełni oczekiwania na piątkowe spotkanie ze służbami sanitarnymi w porcie, od których zależało nasze być albo nie być (dostać samochód albo kilkanaście kolejnych dni spędzić na organizowaniu kwarantanny) spędziliśmy typowo, szwendając się po Melbourne, wyskoczyliśmy też na półwysep Mornington.
Piątek był naszym szczęśliwym dniem. O 14.00 byliśmy już w drodze do Geelong na pierwszy camping. Pierwszy – to zawsze organizacyjny, bo trzeba się rozpakować, przepakować, uzbroić pulpit nawigacyjny, załadować aparaty, zatankować wodę itp. I podłączyć prąd, bo nie wiedzieć czemu podczas rejsu do zera wyładowały nam się baterie.
Dlatego dziś jest nasz dzień pierwszy. Dziś jedziemy Great Ocean Road – jedną z wizytówek Australii.
Tutaj jest teraz jesień. Dwa dni deszczu, za to ciepło, 26 st. Piękna jesień. Do tego bardzo zielona. W dobrych nastrojach spijamy campingowe piwo z nadzieją, że wreszcie uda nam się przespać noc.

01.05, niedziela
Koszmarna noc. Nawałnica, huragan i taka burza, że niebo rozświetlone do białości świeciło jak lampa halogenowa. Umarłam ze strachu ze trzy razy, za to Marek wreszcie przespał noc, po raz pierwszy od przylotu do Australii.
Dziś rano mieliśmy w planie podziwiać piękno natury w postaci 12 Apostołów, zerodowanych przez sól, wodę i wiatr skał wystających z wody u brzegu oceanu Arktycznego. Niestety iście sztormowa pogoda skutecznie uniemożliwiła nam dotarcie do punktów widokowych – lało i wiało tak, że z trudem dało się utrzymać równowagę, a co dopiero mówić o podziwianiu. Taka pogoda utrzymywała się dziś właściwie cały dzień, ale w sumie nie ma co się dziwić, w końcu to jesień…
Jeszcze słów kilka o Melbourne. Co nas zaskoczyło, to liczebność populacji o azjatyckich korzeniach. Chwilami miałam wrażenie, że jestem w Chinach czy innej Korei, tak jakby to oni byli tu u siebie, a rdzenni Australijczycy (umownie „rdzenni” oczywiście) byli tu jedynie nielicznymi gośćmi.
No i język. Mój angielski wciąż pozostawia wiele do życzenia, ale jednak jakoś do tej pory nie miałam nigdzie problemu z porozumiewaniem się, a tutaj… Dobrze, że ludzie, którzy dziś nas zagadnęli, okazali się być Niemcami, można było bez nadwyrężania mięśni rąk i bez stresu pogadać 
Poza tym na razie, dopóki jesteśmy w cywilizowanej części kraju, wszystko jest przyjazne i dobrze znane, bo podobne do tego, co w Europie. Drogi o obejścia domów zadbane. To, co rzuca się w oczy, to ilość znaków ostrzegawczych i zakazów. Tak jakby ludzie tutaj nie mieli wyobraźni albo byli po prostu głupi.. No bo czy przed wejściem na drewniane molo naprawdę trzeb stawiać znak, że po molo nie jeździ się motocyklem,, nie rozbija na nim namiotu, nie pali ogniska? Dla nas to zabawne, ale cóż, co kraj to obyczaj.

Wieczór zapada o 18stej, robi się ciemno. W Polsce to początek dnia, 10 rano. Uczymy się synchronizować czas dla kontaktu z rodziną.

03.05, Belair National Park, wieczór
Spacerowym tempem przemierzaliśmy wybrzeże Południowej Australii. Wczoraj długi spacer nad Ocean Arktyczny ścieżką w parku Coorong NP. Dziś był plan na Kangaroo Island, niestety runął na przystani promowej gdy okazało się, że „no feries today”. Powód – silny wiatr, duża fala. Zdecydowaliśmy się nie czekać do jutra, bo obserwacja pogody w ostatnich dniach każe nam przypuszczać, że i jutro będą nici z tej wycieczki.
Pogoda jest okropna, jesień na całego. Leje jedynie z małymi przerwami na parę promieni słońca, ale nawet jak ono świeci wiatr wyrywa włosy z głowy. Jest nawet ciepło, dziś 19 stopni, ale ulewne deszcze zniechęcają do pozostania na południu. Odpuszczamy więc tez półwysep York i uciekamy bardziej na północ, w kierunku Pustyni Simpsona.
tymczasem popołudnie spędziliśmy spacerując po parku Belair NP. (udało nam się wstrzelić w okno pogodowe), przez deszczowy las nasiąknięty aromatem eukaliptusów. Spotkany miś koala patrzył na nas znudzony z wysokiej gałęzi i też nie wydawał się zadowolony z tej ponurej pogody. Tylko kangury przyglądały nam się z zainteresowaniem, jakby chciały się przyłączyć do spaceru.

06.05, Wilpena Pound, Flinders Ranges NP
Dwa dni spędziliśmy tutaj, w górach Flindersa. Marek poużywał KTMa, objeżdżając okoliczne punkty widokowe, których jest tu bez liku. Był też długi spacer, było wreszcie grillowanie, bo i pogoda wreszcie sprzyja obozowemu życiu.
Za sąsiadów mamy dwie pary Australijczyków, którzy, najpierw żywo zainteresowani wielkoludem na kołach, a potem nami jako egzotykami, spędzili z nami sporo czasu, udzielając nam cennych wskazówek i informacji. Dowiedzieliśmy się na przykład, że kangur, jak ma zamiar przebić przez drogę, to to zrobi, bo nie potrafi zawrócić; wiemy, jaki krem kupić, żeby nie męczyły nas te wredne muchy, które już się pojawiły, a których ma być znacznie więcej; wiemy co robić, by unikać węży i jak się zachować, kiedy jednak jakiś zdecyduje się nas dziabnąć (oby nie!); w aptekach sprzedawane są zestawy pierwszej pomocy w razie ukąszenia, warto to mieć pod ręką. No i pociągi drogowe – road trains- na tych pędziwiatrów trzeba w outbacku bezwzględnie uważać i zjeżdżać im z drogi, bo ponoć nie liczą się z nikim i niczym i rozjadą niczym żabę. Taki road train może ciągnąć zestaw nawet 5 przyczep, wyhamować nagle taką masę graniczy z cudem. No i kurz, który wzbijają pod sobą, uniemożliwia widzenie na kilka minut.
zatem będziemy się strzec, wszystko to cenne wiadomości, a ludzie bardzo mili i chętni do rozmowy.
Jutro ruszamy dalej na Północ, przed nami Strzelecki Track – 460 km bitej drogi, przy której podobno nie ma kompletnie nic; potem Innaminca NP., potem…. się zobaczy.

08.05,  6.30 AM
Branchwater, Strzelecki Track

Leje. Lało wczoraj całe popołudnie i noc. Obozujemy na 150 km szlaku Strzeleckiego, do Innamincka jeszcze 300 km. Szlak jest z bitej gliny, czyli po takiej dawce wody może być bardzo rozmokły. Wczoraj w Leigh Creek podjechaliśmy na posterunek policji, by dowiedzieć się o możliwość przejechania tą drogą. Wcześniej mówiono nam, że przejazd drogą, która jest zamknięta, może kosztować 10.000 $ kary Pytany policjant uprzedzał o zapowiadanych ostrych opadach, w sumie odradzał wjazd na ten szlak, ale na początku drogi tablica informacyjna świeciła zielonym „open”, więc jesteśmy. I teraz mamy do wyboru takie opcje:
1. Przeczekać ulewne deszcze i wyjechać, jak ziemia trochę się osuszy. Ale to może oznaczać nawet kilka dni…
2. jechać i liczyć się z możliwością utknięcia na drodze, też nie wiadomo na jak długo, bo ulewa właśnie – o zgrozo! – przybiera na sile
3. zawrócić w stronę Leigh Creek, zawsze to 150 km mniej niż 300…
Oczywiście trzeci wariant odpada. Na razie zwyczajowy poranny obrządek, śniadanie. I obserwujemy, co robią turyści, którzy przyjechali tu wczoraj pod wieczór i rozbili obóz nieopodal. Jest ich 9 aut… a miało być takie pustkowie! Oni są osobówkami z przyczepkami. To są lokalni turyści, znają zatem możliwości tej drogi w takiej pogodzie. Jeśli pojadą będzie oznaczało, że my przejedziemy tym bardziej. Na razie śpią.
Zobaczymy, co przyniesie dzień.

10.39 AM
Dzień ciągnie się jak flaki z olejem. Graliśmy już w statki, byliśmy na spacerze, teraz otworzyliśmy whisky… nie, nie pojedziemy dziś, leje nadal. Na własne oczy widziałam, co się stało z drogą – to regularne bagnisko, glina o konsystencji rzadszej niż ta, której się używa do lepienia garnków. No i rzeka odcina nas od dalszej drogi, rzeka, której wczoraj jeszcze nie było. Szeroka na kilkadziesiąt metrów, głęboka na 2,5 – 3 m. Jak przestanie padać (tylko kiedy?) ta woda szybko spłynie, nie ona jest problemem. Problem stanowi droga, która nie wiadomo ile czasu potrzebuje by wyschnąć i uzyskać jakąś nośną twardość. Nie mówię głośno, ale widzę to blado, tym bardziej, że na horyzoncie nie widać przejaśnień. Z głodu nie umrzemy, mamy pełną lodówkę, pełne zbiorniki wody, możemy stać i 10 dni. Tylko jest w stanie tyle wytrzymać? Jesteśmy, jak by to powiedzieć, w czarnej dupie.

09.05, Strzelecki Track, cd
Wczorajszy dzień dłużył się niesamowicie. Padało z krótkimi przerwami do późnego popołudnia. Był długi i nudny, choć nie bezowocny. W tej rzece, która wezbrała na skutek ulewy, utknął samochodem człowiek, który nadjechał z przeciwnego kierunku. Nie widziałam potem czy biedny, czy głupi, wpakował się w rwący nurt bez nadziei na wydostanie się. Przebrnął przez te wodę i dotarł do obozowiska cały przemoczony, bez butów, jedynie w skarpetach. „Sąsiedzi” przyszli z prośbą o pomoc dla niego – ich auta niewiele większe od tego zatopionego. Zetros jest wielki, przejechał to rozlewisko i przeciągnął „topielca” na naszą stronę.
Dziś nie chciało nam się koczować w tym samym miejscu. Woda opadła na tyle, że można było przejechać. Jak wspomniałam, to nawet nie woda stanowiła problem, tylko stan drogi – wczoraj była ona grząska po kolana. Dziś od rana ostre słońce i silny wiatr czyli idealne warunki do suszenia gliny. Jednak przedwcześnie uznaliśmy, że będzie dobrze. Ujechaliśmy, a właściwie ubrnęliśmy, 60 km i stoimy by do jutra odczekać, aż wyschnie bardziej. Jechać się da, ale w tej grzęzawce to męczarnia, poza tym psujemy drogę, zostawiając za sobą głębokie koleiny Czy nam się gdzieś spieszy?

10.05, Strzelecki Track cd
9,40 AM, a my już zakończyliśmy jazdę na dziś, przejechawszy zaledwie 65 km… z zawrotna prędkością 35-45 km/h. Droga to porażka w dalszym ciągu, nie schnie! Przed nami trzecia doba na odludziu, 200 km od cywilizacji.
20 km wcześniej spotkaliśmy samotnego rod traina, zakopanego w glinie od 2,5 dnia. Pomogliśmy mu wydostać się z tej oranki, ale jego ciężar i stosunkowo małe koła i tak nie pozwolą mu jechać dalej. Kierowca ma na szczęście i zapas wody, i jedzenia, kto wie, kiedy uda mu się ruszyć. My w sumie też nie wiemy ile to może potrwać, jeśli do jutra stan drogi się nie poprawi nie ruszamy się z miejsca. Jazda to męczarnia.
Miejsce, w którym stoimy, do uroczych nie należy. Nosi nazwę „ Strzelecki Creek Rest Area” – to nic więcej, jak ubity, ogrodzony plac przy drodze, z zadaszonym stołem i ławeczką, taki parking na przerwę w podróży. Przerwę chwilową, ale dla nas potrwa ona przynajmniej dobę. I oby tylko dobę.
Ale nie ma co marudzić, nie ma co narzekać. Nie posłuchaliśmy policjanta w Leigh creek, który przewidywał nieprzejezdność szlaku po deszczu. W Blanchewater nie posłuchaliśmy doświadczonych Australijczyków, którzy sugerowali jeszcze zaczekać z wyruszeniem w dalszą drogę. Nosiło nas, nudziło nam się – no to mamy. Dobrze, że czas nas nie goni. Byle tylko glina chciała schnąć, dziś ma warunki idealne, trochę wieje i słońce świeci mocno, nie przysłonięte żadna chmurą. No nic, trzeba jakoś zagospodarować ten dzień.

Po południu
Dogonili nas nasi „sąsiedzi” z przedwczorajszego campu. Wesoła gromada emerytów zapewniła nam rozrywkę w postaci gry w golfa na gliniastym placu. Obozujemy więc znowu w dużej grupie, której pomału, za sprawą sympatycznych „sąsiadów”, czujemy się częścią.
za godzinę zrobi się ciemno, czas rozpalać grilla. Droga nie bardzo schnie za to na niebie kolorowe, widowiskowe chmury na błękitnym tle.

11.05, Strzelecki Track cd
Czwarta doba oczekiwania na poprawę stanu drogi. Słońce pali. Muchy dokuczają. Nuda… Pobawiliśmy się dronem, rozstawiliśmy markizę, robimy zdjęcia. Szukamy sobie zajęć. Dużo atrakcji zapewniają nasi towarzysze niedoli. Dziś gra w kule, szczegółowa analiza map Australii i planów podróży. Dzień się dłuży, ale jest przyjemnie ciepło i bezwietrznie. Plan na jutro – dotrzeć wreszcie do Innamincka.
***
Dosłownie przed chwilą przyjechała od strony Innamincka terenówka z dwoma mężczyznami na pokładzie. Wśród obozowiczów poruszenie, bo to może oznaczać, że droga została otwarta i dopuszczona do ruchu. Jeśli tak jest, to dobry znak. Później się z pewnością dowiemy co i jak. Na wieczór jesteśmy zaproszeni na emeryten-party z oglądaniem zdjęć z ich wycieczek 4x4 po Australii.
„Emeryten party” trochę źle zabrzmiało, bo ludzie to wielce sympatyczni i życzliwi, tyle że faktycznie wszyscy od dawna na emeryturach. Stanowią bardzo zgraną grupę, i od kilkudziesięciu lat co roku spędzają kilka tygodni razem. My trochę narzekamy na nudę, oni wynajdują sobie tysiąc zajęć i wydają się świetnie się bawić. Nic, tylko brać przykład.
O, dojechały trzy kolejne auta, jest dobrze.

13.05, Innamincka
Pustkowie. Przystanek Alaska – mini hotel z pubem, sklep z kilkoma podstawowymi produktami i gadżetami dla turystów, gdzie pierwsze skrzypce gra regał z kremami i kapeluszami do ochrony przed muchami, wystawa aborygeńskich „arcydzieł”, nie bardziej skomplikowanych niż rysunki z najmłodszej grupy przedszkolaków, prysznice publiczne i tablica informacyjna o stanie dróg. Oto cała wyczekana przez długie, mokre i gliniaste dni, Innamincka.
Najważniejsza jest tablica o stanie dróg. Z niej, o zgrozo, dowiedzieliśmy się, że przez kolejne kilka dni nigdzie się stąd nie ruszymy. Rzeka, która tu płynie, po ulewach wezbrała tak, że odcięła tę część świata od reszty, jedyna otwarta droga to ta, którą wczoraj przyjechaliśmy.
Nasi sąsiedzi przestali być tylko sąsiadami, wchłonęli nas do grupy i traktują jak swoich. Z nimi witamy i żegnamy każdy kolejny dzień oczekiwania. W ogóle mamy wrażenie, że te dwa tygodnie w podróży spędziliśmy na nieustającym czekaniu na lepszą pogodę, na słońce, na sucha drogę, na odpłynięcie rzeki… Ale nie ma tego złego. Poznajemy Australijczyków, pijmy lokalne piwo i walczymy z muchami na równi z tubylcami, choć ci mówią, że o tej porze roku much nie ma jeszcze za wiele.
Jest szansa, że jedna z dróg zostanie jutro otwarta, zatem objazdami w końcu dotrzemy do Birdsville. Mamy czas, mamy spokój. Jest dobrze.

15.05, Landyhurst (znowu)
Wczorajszy poranek nie przyniósł tak długo oczekiwanych dobrych wieści. Nie została otwarta żadna droga, którą bylibyśmy w stanie dotrzeć do Birdsville lub w tamte okolice. Podjęliśmy męską decyzję o zmianie planów co do tej części podróży i wróciliśmy szlakiem Strzeleckiego do Landyhurst, gdzie się on zaczyna. Udało się na raz i równo z zachodzącym słońcem dotarliśmy na nocleg. Razem z nami przyjechali Trevor i Vonne, pozostała część grupy Kevina postanowiła spróbować szczęścia na jedynej otwartej w Innamincka drodze, choć prawdopodobnie czekają na rozwój sytuacji zaledwie 50 km dalej, na kolejnym skrzyżowaniu.
Pożegnanie było bardzo miłe, było wspólne, grupowe zdjęcie, były flagi – polska i australijska – i my w koszulkach dedykowanych ich wyprawie. Spędziliśmy z nimi prawie tydzień i naprawdę traktowali nas jak część grupy. To wszystko musiało się jednak skończyć, bo choć czasu mamy dużo, szkoda go marnować na bezowocne czekanie, te drogi mogą pozostać zamknięte jeszcze kolejny tydzień.
Dziś sprawdzamy stan dróg, które zaprowadzą nas do Uluru, pierwszy 80 km odcinek jest dopuszczony do ruchu, dalej zobaczymy. Na szczęście prognozy pogody nie przewidują dalszych opadów deszczu.

c d n

 

Obejrzyj zdjęcia z wyprawy Przejdź do dziennika wyprawy