2010 Albania

Bałkany w strugach deszczu

No pięknie się zaczyna ta wyprawa, nie ma co. Właściwie jeszcze się nie zaczęła, bo wyjeżdżamy w piątek, a dziś dopiero środa, ale już wszystko jest nie tak. Nie dość, że nie mogę się zorganizować jakoś i nie mam zwykłego „czucia” do tego wyjazdu (może dlatego, że nie był jak zawsze planowany i oczekiwany), to jeszcze mój kręgosłup dał o sobie znać i to boleśnie. Więc leżę pod kocykiem i wygrzewam gnata, bo nic mądrzejszego i tak nie mogę zrobić. I jak się nie poprawi do piątku, to albo pojadę w pozycji pionowej, bo tak jest w miarę ok., albo… albo… No nie, pojadę przecież!

01.10.2010, piątek

7.30, wyjeżdżamy. Najpierw Zuzię do szkoły. Opłotkami, żeby nie było obciachu z siedzeniem u mamy na kolanach (piąta klasa, no co!) Mój kręgosłup, o dziwo, zregenerował się na tyle, że nie sprawia kłopotu, albo czyha w uśpieniu, żeby gruchnąć w jakimś niespodziewanym momencie.

Pozbierałam i spakowałam wszystko, co zwyczajowo zabieram, ale jakoś tak bez ładu i składu mi to szło, że pewnie w praniu wyjdzie dopiero, czego brak.

W poznaniu kocioł, ale jakoś idzie. Jak przejedziemy Wrocław, będzie można powiedzieć, że wyjechaliśmy na prostą. Słońce słabo przebija się przez chmury, nie pada, jest 8 st. C. Brrr…

x x x

Podjęliśmy kontakt z Andrzejami. Planują wyjazd z Opola ok. 15stej. Ale mamy namiar na hotel, w którym się zatrzymają, tuż za Budapesztem. Może więc uda nam się spotkać jeszcze dziś, albo jutro rano. Zatem – do pierwszego celu 830 km. Jest 11.16, to spore wyzwanie, zwłaszcza, że Wrocław wciąż jeszcze przed nami. No cóż, zobaczymy jak nam to pójdzie.     

02.10.2010, sobota

O 20.30 dojechaliśmy pod wskazany adres w Budapeszcie. I dobrze, dość tej jazdy. Kolacyjka i lulu. Chłopaki mocno w tyle, dojechali w nocy.

Dziś śniadanko o 8.00, pożegnalny sms do śpiących Andrzejów i w drogę, kierunek Serbia. Jutro w południe powinniśmy spotkać się z grupą Wojtka w Bitoli, w Macedonii.

A, jeszcze jeden drobiazg. Żeby nie było, że tak pięknie wszystko jest. Wczoraj pod wieczór z wnętrza naszego wehikułu zaczął się dobywać „zapach” rodem jak z islandzkich gejzerów. Siarkowodór w czystej postaci, chyba w bardzo dużym stężeniu, sądząc po intensywności odoru. Podejrzenie padło na lodówkę, myśleliśmy, że ulatnia się z niej gaz czy cokolwiek tam w środku ma. Tymczasem sprawcą okazał się zapasowy akumulator, który, nie wiedzieć czemu, rozgrzał się do czerwoności prawie. I tak sobie – nam – woniał. Reset ustawień, nocny postój i się skubaniec wystudził, więc teraz jest ok. Poza tym jedziemy komfortowo i nawet w lekkim szoku – jeep się nie grzeje, śmigamy 130 km/h. Luksus!

Pogoda parszywa, leje. Zmierzamy w kierunku Serbii. Z Belgradu odbijemy z autostrady w prawo i pojedziemy inaczej, niż planowaliśmy. Mamy spory zapas czasu, możemy dołączyć do grupy jutro w dowolnym miejscu w Macedonii, albo nawet w poniedziałek rano. Planujemy jutro, ale chcemy jechać przez Kosovo. Nic nie wiem, nic na ten temat nie doczytałam. Mam tylko ogólnie znana wiedzę, że tam wciąż sporo zaminowanych terenów. No ale przecież chyba główna drogę, tę co jest na mapie, rozminowali dawno? Najwyżej nie będziemy sikać po lasach, skoro można przypłacić to życiem. Nie wiem też, czy przejście graniczne stwarza jakieś trudności, ale to się okaże niebawem. Może zdążę gdzieś na postoju odpalić komputer i coś niecoś doczytać. Następnym razem muszę się bardziej przyłożyć do zbierania informacji.

x x x 

Minęliśmy Belgrad i jedziemy przez serbską prowincję w kierunku Prisztiny. Tutaj czas zatrzymał się ładnych parę lat temu, gospodarka dopiero budzi się do życia. Ale tak jak na przedmieściach Belgradu widać to było wyraźnie, tak tutaj, na wsi, wcale nie wygląda zastraszająco i zniechęcająco. To, co teraz się buduje, wygląda wcale nie źle, a i wiele starych domów jest odświeżonych, obsadzonych kwiatami. Całkiem sympatycznego klimatu dopełnia świecące słońce i temperatura 22 stopnie. Lokalny koloryt podkreśla wszechobecna cyrylica. Robię zdjęcia wszystkim kierunkowskazom I tak sobie jedziemy. Obiad w przydrożnej knajpce uzupełnił braki w żołądkach. Dla mnie, jak zawsze w tych rejonach, sałatka szopska, dla Marka jagnięcina, która tym razem została nam zaserwowana na zimno. Ale dobra kawa na deser i ruszmy w dalszą drogę. Jest godzina 15.00, do Prisztiny  mamy jeszcze 360 km, zajedziemy zapewne o ciemku.

x x x

Tuż przed granica z Kosovem posterunek policji serbskiej, sprawdzanie paszportów zajęło im jakieś 5 minut i już jesteśmy odesłani dalej. Jakieś 3-4 km pasa ziemi niczyjej i widzimy mocno oświetloną kosowską granicę. Cos tu dużo tych celników. I żołnierzy. Żołnierzy z bronią. Jak się okazuje, polskich żołnierzy, którzy pilnują tu powstawania nowego państwa. Pierwsze – paszporty. Kosowczyk każe nam zawrócić i wykupić ubezpieczenie auta za 40 euro. Zdziwiony, że chcemy jechać samochodem, łaskawie się na to godzi. W czasie, kiedy Marek pertraktuje z Kosowczykami, w moje okno pukają polscy żołnierze i stęsknieni, widoku rodaków, sympatycznie się witają.

Zawracamy więc po to insurance, tylko dokąd? Przecież tu nic nie ma! Serbska policja, do której wróciliśmy, strasznie serbską angielszczyzną tłumaczy nam, że oni nic nam nie pomogą, bo to są wewnętrzne przepisy Kosowa. Bezradni i wściekli wracamy do Kosowczyków, najchętniej w ogóle byśmy zawrócili z tej drogi, ale oni mają nasze paszporty. Poza tym jest ciemno, zrobiło się późno, i pora szukać hotelu, a nie uprawiać niepewna papieroglogię. Wracamy więc  te kilka km nie wiedząc co robić, tymczasem tuz przy owych celnikach stoi blaszana budka z napisem jak byk „insurance”. Wcześniej ją przeoczyliśmy. Wykupujemy ubezpieczenie i podjeżdżamy znowu pod bramki. Dla naszych żołnierzy mamy uszykowane piwko i wódeczkę, prosto z Polski, ale oni nie chcą nic przyjąć, wszędzie kamery. Odprawa przebiega bez problemu, ale Polacy proszą, żebyśmy na chwilę zjechali na bok. Czekamy niespokojnie, co też chcą nam powiedzieć. A oni ostrzegają, żeby niegdzie się nie zatrzymywać, tylko jechać do Prisztiny prosto, bo tu dziś straszna zawierucha, wybierają jakiegoś nowego głównego popa. No pięknie, ciemno jak u murzyna w …, chcieliśmy szukać noclegu już za kawałek, w Kosovskiej Mitrovicy, niedaleko stąd. Ale odradzają nam stanowczo, wręcz zakazują. Ostrzegają przed strzałami, które możemy słyszeć po drodze (o zgrozo!). Strasznie waleczni ci Kosowczycy – dziecko się rodzi strzelają, wesele – strzelają. To strzelają tez pewnie bez powodu i z braku humoru po prostu… Aktualnie spór idzie o to, że chca postawić jakiś maszt telefonii komórkowej, na co z kolei nie godzą się Serbowie. A dla kosowian to już wystarczający powód do wojny. Nieźle wystraszeni  żegnamy się z niebieskimi beretami i ruszamy dalej. Do Prisztiny jakieś 100 km, nawigacja się gubi, nie ma tych dróg. Na szczęście mamy mapę drogową. Ciemnica jak cholera, wioski nie oświetlone, nic nie widać. Wydzielają im prąd, czy jak? W każdym razie strach się bać, ale dzielnie jedziemy. Odwrotu nie ma przecież.

Im bliżej Prisztiny, tym więcej prądu, ale sam wjazd do stolicy to jedna wielka, nieoświetlona budowa drogi. Na razie bez nawierzchni, off Road całkiem niespodziewany. I to wcale nie krótki odcinek. Dojeżdżamy, znajdujemy niezły hotel w centrum. Idziemy na kolacje i trafiamy do świetnego pubu, w bardzo nowoczesnym stylu, z bardzo dobrym jedzeniem. Piwko, jedzonko, drinuś – całość za 37 euro. Niesamowite! Po wszystkim zasypiamy jak dzieci.

03.10., niedziela

Śniadanko bardzo skromne. Płacimy i w drogę. Chcemy dziś dotrzeć do Bitoli, dołączyć do grupy. Mamy do nich jakieś 300 km. Dzwonimy do Wojtka, bo się niepokoi co z nami, nie dotarły do niego nasze wczorajsze sms-y. Pewnie ten maszt na granicy Serbia-Kosowo jest jednak potrzebny. Wyjeżdżamy z Prisztiny na prostą, w kierunku na Skopje, a mnie paraliżuje nagła myśl, że teczkę z dokumentami zostawiłam w Hotelu! Zawracamy, opanowujemy chwilową dezorientację i odnajdujemy nasz hotel. Teczka na szczęście czeka w recepcji. Wyruszamy znowu. Marek poddał pod rozwagę pewną wątpliwość, którą rozwiejemy dopiero jutro. Co, jeśli kosowski stempel w paszporcie uniemożliwi nam wjazd do Albanii? Hm… Pożyjemy, zobaczymy.

Jest 9.30, 16 stopni, słonecznie. Śmigamy naprzód.

x x x

Kosowo wypuściło nas bez zbędnych ceregieli. I tak oto jesteśmy w Macedonii. Obwodnicą omijamy Skopje i kierujemy się na południe. W stronę Aten. Gdybyśmy chcieli, to proszę bardzo, tylko 720 km.

x x x

Nasza grupa zwiedziła już ruiny Heraclea i pojechała na szczyt Pelister w Parku Narodowym i tej samej nazwie. Podążamy więc za nimi jakimiś leśnymi, kamienistymi ścieżkami, nawet nie wiemy, czy we właściwym kierunku, bo współrzędne podane przez Wojtka raz się zbliżają, raz oddalają. Mamy minąć szlaban i wjechać wgłąb parku. Dziwnie jakoś na teren Parku Narodowego wjeżdżać samochodem i to jeszcze samodzielnie i samowolnie podnosić szlaban broniący do niego dostępu. Ale jakoś nikt nas ani nie ścigał, ani nie nakładał mandatów, a po mozolnej jeździe leśnymi duktami, po osiągnięciu wysokości 2500 m.n.p.m ujrzeliśmy wreszcie małe schronisko, niewielkie jeziorko i liczną, silna grupę Wojtka. Liczną, bo z nami to 6 samochodów, a jak jutro dołączą Andrzeje, będzie nas razem 7 sztuk. To dla nas nowość, do tej pory nasze grupy były bardzo kameralne. Teraz przy powitaniu nie byłam nawet w stanie spamiętać wszystkich imion. Ale przed nami tydzień wspólnego podróżowania, w końcu się nauczę.

Teraz zjeżdżamy w dół, po opuszczeniu parku kierujemy się do miejsca dzisiejszego noclegu. A wszystko jest jak należy sympatycznie. Marek nie zjadł dzisiaj obiadu, ale jakoś do tej pory nie marudzi. Za chwile kolacja, nadrobimy.

04.10., poniedziałek

Kolacyjka była ok., tak jak hotelik nad jeziorem Prespansko. Ekipa się zebrała przy jednym w końcu stole i biesiada się przeciągnęła do późna. Graham – szef lokalu, z początku przyjazny, był naszym kolegą. Mina zrzedła mu około 1-szej w nocy, chyba chciał iść spać.

Dziś jedziemy do Ohrydu na dłuższy postój, potem wjazd do Albanii. Nasza droga wiedzie przez Park Narodowy znowu, tym razem Park Galicica. Ładne to tereny, trochę skałek białych jak na Jurze, liściaste lasy, pomiędzy nimi trawiaste stepowe tereny. Tak off roadowo, ale nie uciążliwie,, raczej przyjemnie i bez wysiłku. Pogoda jest ładna, słoneczna i zachęca do robienia zdjęć. A i barwy lasów kuszą kolorami, bo są jak u nas jesiennie barwne.

W Ohrydzie spacer deptakiem, kawka. Potem wspólny obiad, gdzie na koniec kelner strzelił focha jak dotarło do niego, że rachunek będzie dla każdego z osobna, a nie jeden wspólny. Obok przy stoliku siedziała spora grupa Niemców, ich jakoś nie miał problemu rozliczyć…

Na parking, na którym stoją nasze samochody, dotarli w końcu mocno spóźnieni Andrzeje. Teraz zmierzamy już główną drogą do albańskiej granicy. Do celu, czyli do dzisiejszego hotelu, mamy jakieś 70 km. Powinniśmy dotrzeć przed zmrokiem.

05.10., wtorek

Dotarliśmy przed zmrokiem, do najwyraźniej luksusowego lokalnego ośrodka. Przy hotelu zadbana plaża, parasolki, pokoje czyste. Więc chwila odpoczynku, prysznic, wieczorna biesiada. O, biesiada była super. Maciek i Michał mieli antologię poezji albańskiej i wyszedł z tego całkiem niezły  wieczorek poetycki. Jak się chłopaki zaangażowali w recytację! Z zacięciem recytowali kolejne wiersze, wspomagani ziemniaczanym płynem o wdzięcznej nazwie Gorbatschov. Było przesympatycznie i bardzo wesoło.

x x x

Dziś od rana przedzieramy się górskim szlakiem przez skaliste i leśne ostępy. Trasa jest bardzo ładna i krajobrazowo zróżnicowana, przy tym mocno off roadowa. Mocno off roadowa, znaczy wysiłkowa dla auta. Jeep już zaczyna klekotać i świergolić, hot oil dał o sobie znać. Cóż, nic mu się nie poprawiło, nie zmądrzał. Chłopaki z mitsubishi nieco w tyle za nami, ale w zasięgu radia.

Jedziemy niespiesznie, tymczasem mitsubishi melduje problem. Złamali resor! Muszą niestety zawrócić na dół, bo w górę lepiej nie będzie. Żegnani przez nas żarliwymi życzeniami powodzenia, zawracają. Wymieniamy jeszcze numery telefonów, żeby mieć kontakt, i już znikają nam z zasięgu słyszenia.

Jedziemy dalej, pora zrobiła się obiadowa, więc znajdujemy polankę na popas. Pichcimy, gaworzymy. A mnie chce się siku, a tu jacyś tubylcy się kręcą. Idę między drzewa (takie fajne kasztanowce, których łupinki wyglądają jak miękkie jeżyki, a w rzeczywistości są ostre jak szpilki), i jak już prawie wchodzę między spotkane nagle stadko owiec, robie swoje. Owce mogą podglądać, mam to gdzieś.

W końcu jedziemy dalej, znowu w las i w górę. Pięknie w tym lesie, będę to powtarzać, bo zawsze urzekają mnie barwy jesieni. Te tutaj zaczynają mieć najpiękniejsze odcienie, to istna feeria barw. Słońca tylko trochę dziś mało, lekko ponuro na zewnątrz, nawet trochę pada. A to z kolei wzmaga moją tęsknotę za Zuzią. Niunia tez donosi przez telefon, że ma dziś kryzys. Mnie jest pewnie łatwiej, mam tu Marka i mnóstwo wrażeń. Trzeba to jakoś przeżyć.

Jakiś pechowy dziś dzień i awaryjny. Chłopaki z mitsubishi zjechali na dół, ale pogubili po drodze namioty. W każdym razie są już bezpieczni, auto maja gdzieś w warsztacie. Tylko, że to nie koniec kłopotów. Właśnie Maciek i Michał Patrolem zafundowali nam dłuższy postój, bo im zgasł samochód i nie mogą odpalić. Korzystam z chwili i nadrabiam zaległości w pisaniu, a ekipa próbuje dociec, co tez mu dolega. Niestety wszystko wskazuje na awarie pompy paliwowej. Cholerka, gruba sprawa! Zakładam cos na siebie, bo zrobiło się chłodno. Dziś długa trasa, 106 km po bezdrożach, a my wciąż daleko „w polu”. Ciekawe, co też się dziś jeszcze wydarzy, idę popodglądać.

x x x 

Trwało dobre półtorej godziny, ale w końcu, dzięki nieocenionej pomocy Piotrka, który ma pod telefonem super mechanika, naprawili. Tzn, zastosowali chłopaki środki zastępcze w postaci przedłużki z kabla do wnętrza samochodu, na końcu której tkwi sprytny przycisk, pozwalający uruchomić silnik Patrola. Mitschubishi zameldowało ukończenie naprawy i docierają właśnie do Tirany.

Całe zajście opóźniło nam realizacje planu dnia. Zrobiło się całkiem ciemno, po 19-stej. Do wyznaczonego punktu noclegu na polanie z bunkrami, mamy jeszcze 2 godziny jazdy. Krótka narada i grupa decyduje następująco: Maciej jest chory, więc Patrol odbija z drogi i jadą nocować w hotelu. Pozostali jada dalej, do planowej noclegowni. Na szybko robię kanapki w samochodzie, na kolanach (dobrze, że lodówka pod ręką!), żeby jakoś przetrwać, Az będzie można zjeść i wypić coś ciepłego.

Zajeżdżamy po 1,5 godzinie i mimo egipskich ciemności widać, że miejsce jest ładne. Rozbijamy obóz. Nadciągające od dawna chmury pękają i moczą wszystko w minutę. Cały czas ostro się błyska, chociaż nie grzmi. Dziwnie, bo ani nie jest duszno, ani dzień nie był gorący, jest zaledwie 15 stopni.

Zjadamy kolację, wypijamy po piwku i, przemykając miedzy namiotami w raz to słabnącym, raz narastającym deszczu, po 23-ciej idziemy spać.

06.10., środa

W nocy ulewa. Całonocna ulewa. Nad ranem burza przybiera na sile i grzmoty biegają między górami, odbijając się głośnym i groźnym echem.

7.30., budzik. Leje tak, że nie chce się nawet myśleć o wstawaniu, bo nie wiadomo, jak się w takim bagnie zorganizować. O 8.00 wywlekamy się ze śpiworów i jakoś dokonujemy zwykłych porannych czynności, w nieco ograniczony jednak sposób, bo staramy się uniknąć strumieni wody za kołnierzem. Płonne jednak nasze starania i uniki, bo woda jest wszędzie!

x x x

Andrzeje, Piotr z Patrykiem i my, czyli jeepy trzy, postanowiliśmy nie czekać, aż dotrą chłopaki z Patrola, i pojechaliśmy wg roadbooka dzisiejsza trasą, Andrzeje przodem. Lepiej, bo jakoś rozszyfrowywanie kratek nie jest moja mocna stroną, nie mam nawet metr omierza. Trasa byłaby urocza – pośród skał i lasów – gdyby nie ulewny deszcz, który nie chciał przestać padać. Droga coraz bardziej rozmiękała, to już nie była jazda, tylko przeprawa. 100 km trasy pokonywaliśmy 9 godzin. Nie obyło się bez wyciągarek. Nasz Rubik ładnie się wspina, ale na glinianych pagórkach ściągało nas w dół i kręciło nami na boki. Za ciężki jest nasz czołg. Ale sprawnie szło wspólnymi siłami. Niektóre odcinki trasy stały się rwącymi potokami, inne tak kamieniste, że „brzuchem” szorowaliśmy po wybojach. Jakoś dotarliśmy do polanki noclegowej, która teraz jest już bagienkiem, a nie polanką. Rozbiliśmy więc obóz kawałek dalej, pośród drzew w liściastym lesie. Cały czas leje, zrobiło się już ciemno.

Piotrek i Patryk – nasza młodzież- rozpalili ognisko, chociaż nie było to łatwe, bo wkoło suchego drewna ani witki. W końcu dotarły pozostałe załogi, jak się okazało tylko dwie. Mitschubishi po naprawie uległo kolejnej awarii, widać mechanik się nie spisał. Patrol pojechał na obiad i już nie dogonił grupy, mamy wieści, że czekają w punkcie dzisiejszego noclegu, nad morzem.

07.10., czwartek

Wieczorem przestało padać, ale wilgoć utrzymuje się w powietrzu i jest wszechobecna. Na dodatek mgła.

Zuzia pisze dzisiaj duży test przekrojowy, nie udało jej się do nas dodzwonić, ale trzymamy kciuki.

Jedziemy dalej przez góry ta kamienista drogą, strumieniami właściwie. Widoki piękne, ale stukot i klekot zawieszenia jeepa przyćmiewa uroki wycieczki. Nie wiemy nawet, czy uda nam się cało z tych gór zjechać. Chyba jutro… no cóż, może trzeba pomyśleć o powrocie do domu, bo stres z jazdy gruchotem przebija inne wrażenia.

Nad malowniczo położonym jeziorkiem widzimy ekipę telewizyjną, przeprowadzają wywiad z jakimś „kimś”. Kawałek dalej decydujemy się na postój i naprawę – dokręcenie – wahacza, który się odkręcił. Dojeżdża reszta załogi i wszyscy się udzielają. Ekipa TV tez się tu zjawia, chcą i z nami wywiad przeprowadzić. Oddelegowujemy Piotra i Andrzeja jako reprezentacyjnych i władających językami. Hm, nasza silna grupa zostanie dziś gwiazdą telewizji albańskiej!

Jakoś docieramy na dół. Pogoda zrobiła się piękna, tylko dość mocno wieje. Po drodze, już na końcówce trasy, myjemy jeepa, żeby jutro w drodze do domu było przyjemniej.

08.10., piątek

Wczorajszy wieczór był strasznie wietrzny. Nocowaliśmy w hotelu przy plaży, nad Adriatykiem. Tak, brzmi pięknie, ale z tej plaży nici, syf jak szlag, zwłoki żółwia i śmieci, śmieci, śmieci. Ściemniało się już jak tu dotarliśmy. Na dodatek w hotelu ciepłej wody niet. Po dwóch dniach i nocach w buszu marzyliśmy o gorącym prysznicu… Zasiedliśmy do wspólnej kolacji, wesoło i miło jak zawsze. Grupa przekonała nas, żeby jutro jechać z nimi dalej, przed nami podobno najpiękniejsze odcinki i widoki. Trochę mamy obawy, ale korci to i nęci, w końcu nie po to tu przyjechaliśmy, żeby uciekać od ludzi i przeciwności losu. 

Trzeba by zatem znaleźć najpierw mechanika jakiegoś, który poskręca Rubika, żeby jeszcze pożył chwilę. Wojtek mówi, że niedaleko stąd, na naszym dzisiejszym szlaku, jest rokujący dobrze warsztat i warto tam zajrzeć. Wstaliśmy więc wcześniej, rezygnujemy nawet ze śniadania, żeby podjechać do tych mechaników. Może uda się jeszcze uratować te dwa dni…

Cholera, rano tez nie było ciepłej wody. Marek wkurzony chciał zlokalizować pana właściciela obiektu, ale hotel jakby wymarł, albo przynajmniej zamarł. Oprócz nas naszej śpiącej ekipy, nikogo nie ma. No cóż, zimny prysznic lepszy niż żaden prysznic. Zanim się do końca pozbieraliśmy wszyscy już wstali. Poszli na śniadanie, a my wyruszyliśmy wcześniej w poszukiwaniu warsztatu.

Okazał się być całkiem blisko. Piotrki dojechali tuz za nami i dzielnie asystowali nam oczekiwaniu na poprawę sytuacji. Ale była to nasza ostatnia, beznadziejna próba „podrasowania” jeepa do dalszej jazdy. Kilkaset metrów po nieutwardzonej nawierzchni wystarczyło, żeby się przekonać, że nic już z niego nie wyciągniemy. Poprosiliśmy wszystkich o postój i z wielkim żalem się pożegnaliśmy. Naprawdę szkoda, towarzystwo wielce udane, trasa ciekawa i urozmaicona, na dodatek wypogodziło się pięknie i z pewnością byłyby to dwa bardzo udane dni. Ale cóż, nie ma co ryzykować, musimy przecież jeszcze jakoś dotrzeć do domu!

Pojechaliśmy więc z nosami na kwintę żegnani ciepłymi słowami przez kompanów wyprawy.

Wszystko co dobre, musi mieć niestety swój koniec. Nasz będzie dopiero w Budzyniu.

Obejrzyj zdjęcia z wyprawy