2010 Islandia

Kraina lodu i ognia

01.08.2010, niedziela

Wyjazdowy poranek przywitał nas piękną, letnią pogodą. Aż się chciało wstawać i wyruszać. Auto spakowane już w połowie tygodnia też się chyba nie mogło doczekać wyjazdu. Objuczone jak zwykle jak czołg wygląda jakby szykowało się do boju, jest poważne i groźne.

Cała załoga, czyli nasza trójka, podekscytowana, ale Zuzia chyba najbardziej. Dla niej to pierwsza off roadowa wyprawa, więc ma w oczach dwa wielkie znaki zapytania. Ja raczej myślę o tym, czego nie zabrałam, Marek pewnie skupia się na wskazaniach temperatury wody w chłodnicy. Podjęliśmy do tej pory (zaraz po powrocie z Maroka począwszy) chyba wszystkie możliwe próby techniczne, żeby tę wadę wykluczyć, ale jakoś… bez efektu. To się zresztą dobitnie okaże wkrótce – albo wóz, albo przewóz, albo rybki, albo akwarium, jak to mówią. Na Islandii zimno, więc może jeepek oszczędzi  nam tego chłodnicowego stresu i podgrzewania wnętrza samochodu do tropikalnych temperatur. Na razie jesteśmy za Wałczem, czyli jakieś 100 km od domu. Na parkingu, w przerwie na papierosa, podszedł facet i mówi, że cieknie nam coś obficie spod auta. Rzeczywiście, duża plama pod nami. Woda z klimy? Nie, przecież Klima nie włączona…

Marek mówi, że mamy w Polsce ładne tereny. No owszem, zawsze to powtarzam, Polska przecież pięknym krajem jest. Mówi, żebym zapisała to, co mówi. No to proszę bardzo.

Zulka jak zwykle w czasie jazdy cicha jak myszka. Trasa na Szczecin prawie pusta, pogoda wciąż piękna. Jest 9.30, 23 stopnie. Wakacje!

02.08.2010, poniedziałek

Droga na Północ jest nudna. Pola i pola, nawet stacji benzynowych nie uraczysz. Jeden krótki postój zrobiliśmy na kawę, trafiło na McDonalds’a. Masakra, spęd, zaduch i śmietnik, więc nie szukaliśmy dalej nic lepszego, tylko po południu zjechaliśmy do Lubeki. Byliśmy tu już kiedyś, ale szybko i służbowo, nie było czasu się przyjrzeć. A to bardzo ładne miasto jest. Dużo zabytków, starówka z kolorowymi kamienicami, wypieszczonymi gzymsami i fasadami. Urokliwe miejsce. Hotelik w samym jej sercu.

Dziś o 8.00 śniadanko i w dalszą drogę. Niebo po wczorajszej wieczornej burzy i ulewie wciąż lekko obrażone, ale nie jest zimno, jest duszno. Dziś dotrzemy do Hanstholm w Danii, jutro stamtąd odpływa nasz prom ku przygodzie. Mam nadzieję, że książki, które zabrałam, wystarczą na zabicie promowej nudy. Marka tak wchłonęła „Rosyjska ruletka” Zacharskiego, że czyta w dosłownie każdej wolnej chwili. Jak skończy ja się za nią wezmę.

Coś nam strasznie „jedzie” z lodówki. Cholera wie, co to może być. Przed załadunkiem była pachnąca, a to co załadowałam jest popakowane próżniowo. Nie daje mi to spokoju, na postoju muszę zrobić remanent.

* * *

Zatankowane, lodówka przejrzana. Nic tam nie budzi podejrzeń co do zapachu. To dziwne. Jest 10.30, wjeżdżamy do Danii. Do Hanstholm 300 km.

03.08.2010, wtorek, godz.20.50

Od 11 godzin płyniemy, na horyzoncie nic, tylko woda i woda. I tak będzie przez najbliższe 36 godzin…

Do miasteczka portowego zajechaliśmy wczoraj wczesnym popołudniem. Droga dość nudna, z jednym małym nawrotem. W knajpce, w której zatrzymaliśmy się na wczesny obiad, a której szumna nazwa „steakhouse” obiecywała wiele, a była bardzo myląca, bo okazała się kiepskiej jakości Fast foodem, Zuzia zostawiła swoje okulary słoneczne. Zorientowała się po około 30 km. A ponieważ czas nas nie gonił, a w oczach dziecka łzy, zawróciliśmy. Szczęśliwie czekały na nas u uśmiechniętego kelnero-kucharza.

Zarezerwowany przez nas wcześniej hotel w Hanstholm też dumnie i szumnie wyglądał w Internecie, a rzeczywistość wyraźnie pokazała wszystkie jego niedociągnięcia. Szczerze mówiąc, dociągnięć było niewiele… Opisywane przez booking 4 gwiazdki i kosmiczna cena nie zagwarantowały niestety spodziewanych przed tygodniowym pobytem na campingach wygód.

Pod wieczór odezwał się Sławek, nasz przewodnik. Też już dotarł na miejsce, pojechaliśmy się więc przedstawić i przywitać, bo do tej pory znaliśmy się tylko trochę, mailowo i telefonicznie. Sławek jedzie z siostrą Jolą, a poza tym tylko my. Jesteśmy więc bardzo kameralną, 5-osobową grupą, i mamy Jolę i Sławka tylko dla siebie, na wyłączność. To luksus.

Po zjedzonej przed chwilą kolacji nie chce nam się już iść do baru. Marek ma swoją książkę, ja swoją, Zuzia komputer i także postanowiła prowadzić swój wyprawowy dzienniczek. Zobaczymy, na ile starczy jej zapału, ale fajnie, że coś podejmuje. Wszystko ją ciekawi i cieszy się na nocowanie w namiocie na dachu samochodu. Dla niej to zupełnie nowe przeżycia.

Spotykanie nowych ludzi zawsze wnosi coś ciekawego. Sławek już wczoraj, podczas pierwszej krótkiej pogawędki, pozbawił nas złudzeń co do jeepa. Opowiadał o przygodach innego jeepa, z którym kiedyś wybrał się także na Islandię. Także tamto auto, oprócz różnych dolegliwości technicznych, miało problemy z chłodzeniem. Na dodatek Andrew (Andrzej Sz.) też już to ze swoim jeepem, jak się okazuje w wymianie sms-ów, przerobił. Marek jest więc zdecydowany zmienić samochód, te zasłyszane tu opowieści to chyba ta kropka nad i. Czy będzie to ostatecznie Toyota, czas pokaże. Tutaj widać ich sporo, ale nie tylko Toyoty. W ogóle jak pomyślę, że Islandia jest w sumie małą wyspą, i jak widzę, ilu off roadowców się na nią zapakowało do naszego promu, to się zastanawiam, jak my się tam wszyscy na niej pomieścimy?

04.08.2010, środa, 12.30

Łapiemy pion. Bujać zaczęło już w nocy, jak położyliśmy się spać. Może dlatego nie mogłam zmrużyć oka, takie fizyczne rozbujanie powoduje niepokój wnętrza. Nie wnętrzności, bo z tymi na razie dajemy sobie radę. Chociaż takie pływanie żołądka jest lekko odczuwalne i wcale nie przyjemne. W jakiejś tam skali bujania nie jest to pewnie mocne bujanie, nawet fala nie wydaje się być niczym szczególnym. Ale dla nas, na co dzień stąpających po stabilnym gruncie, buja dość bardzo. Lekko się obawiam o Zuzię, bo minę ma niewyraźną i mówi, że jej niedobrze. Poszła teraz do kina, my szwendamy się z pokładu na pokład, żeby zabić czas i nudę. Joli i Sławka też nie widać, pewnie też zalegają z lekturą. Wracamy więc do kajuty. Poleżeć, poczytać… i znowu na 8 pokład na papierosa…

05.08.2010, czwartek, 8.15

Wstaliśmy o 6.00, o 7.00 śniadanko, bo zapowiedzieli, że o 8.00 wywalą nas z kabin, żeby je posprzątać, zanim o 10.00 dobijemy do brzegu. I tak rzeczywiście się stało. Koczujemy więc na korytarzu, nie my jedni zresztą. Czekamy, aż otworzą pokłady samochodowe i przeniesiemy się do jeepa. Tu, na wodzie, jest zimno i mglisto. Na lądzie pewnie wiele cieplej nie będzie. Zaczynamy dziś od jaskiń lodowych. Już nie możemy się doczekać tego wszystkiego, co ma być.

10.15

Zjeżdżamy z promu. Odprawa, wbrew zapowiedziom Joli i Sławka, przebiega bezproblemowo, nawet paszportów nie sprawdzają, nie mówiąc już o jakichś poważniejszych kontrolach. To zaskakuje nawet naszych przewodników. Z małego portu wyjeżdżamy drogą w górę, aby wydostać się z fiordu. Okolica jest skalista, ale zielona. Co kawałek wodospad. Ubolewam, bo nie mamy jeszcze tu, z przodu, aparatu, a już chcę łapać obrazy. Zielono potem przestanie być podobno, ma być czarno i wulkanicznie. Oraz lodowo. Śnieg już widzę nawet. Temperatura: 10 stopni C. Hm…. Środek lata? Za chwilę robimy postój w Egilstadir. Zanim udamy się na pierwsze spotkanie z interiorem, musimy zakupić pieczywo, bo to jedyne, czego w naszych zapasach brakuje. No i się bardziej odpowiednio przyodziać.

Duże wrażenie zrobiła na mnie już w Danii ilość samochodów terenowych (wspominałam wcześniej). Ilość i różnorodność. W Bad Kissingen było ich więcej oczywiście, ale tam była to tylko wystawa. Tutaj Ci wszyscy ludzie są PO COŚ. Po to samo co my. Fajnie jest poczuć się częścią off roadowej braci.

***

Po uzupełnieniu zapasu pieczywa, się przeodzianiu, wymianie pieniędzy i posiłku jedziemy szutrówką w kierunku lodowca i jaskiń przy nim powstałych. Nazwy lodowca za cholerę nie powtórzę, może z czasem oswoję nieco nazewnictwo islandzkie. W każdym razie jest to największy lodowiec w Europie, trzeci na świecie, i zajmuje powierzchnię, bagatela, 8500 km kwadratowych. Potęga. J&S (Jola i Sławek), podobnie jak znani nam wcześniej organizatorzy, zadbali o to, abyśmy mogli nie tylko oczy paść tym co wokół nas, ale także o to, żebyśmy wiedzę na temat Islandii na bieżąco wzbogacali. Więc CB-radio aż ciepłe od przepływu informacji, choć to dopiero początek naszej drogi.

*** 

Krajobraz dość monotonny, ale nie nudny. Na widnokręgu żadnych ludzkich osad, nieogarniona przestrzeń kamienistych, omszałych przygaszoną zielenią łąk, poprzecinanych strużkami strumyczków i oczek wodnych i małych jeziorek, ze sporadycznie pasącymi się puchatymi owieczkami.

Jęzor lodowca, który przed chwilą ukazał się nam w całej okazałości, jest tak płaski i rozległy, że z daleka wygląda jak potężne rozlewisko  albo brzeg morza. No tak, to przecież jest morze, morze lodu. Teren wokół nie jest płaski, droga opada i wznosi się, a my razem z nią pośród wulkanicznych tworów. Aż się dziwię, że nikt za nami nie jedzie z tego licznego grona, które przypłynęło z nami na wyspę. Ale przecież, wbrew pozorom, nie jedna jest droga na Islandii

***
Szutrówka przeobraziła się w ledwo wyjechany trakt po kamienistej pustyni, przypominającej hamadę. Tylko ta tutaj jest znacznie bardziej surowa – nie ma tu suchych kęp traw i ostów, jedynie kamienie – pomiędzy tymi dużymi kamienista wyściółka wulkaniczna. Kolorystyka wokół też przestała nawiązywać do zieleni. Jest kosmicznie czarno.

*** 

Bezkresna, bezduszna, surowa, czarna przestrzeń. Ocean zastygłej lawy o najprzeróżniejszych formach i kształtach, jakie tylko ta płynąca rzeka ognia mogła stworzyć. Od drobnego czarnego jak smoła piasku, po jednolitą, zbitą, twardą skorupę. Skala tego zjawiska jest przepotężna. I żadnych roślin, absolutnie żadnego życia. I właśnie w tej otchłani nocowaliśmy na campingu, kempowisku jak mówi Jola, które pojawiło się nagle i znikąd jakby. Coś w środku niczego. Co ciekawe, sprzyja nam pogoda, jest słonecznie, w miarę bezwietrznie było do wieczora (14-15 stopni).Camping to dwa drewniane domki – w jednym recepcja, w drugim toalety i prysznice. Całkiem przyzwoicie czyste, ciepłą wodę można uruchomić wrzucając do skrzyneczki w kabinie prysznicowej 400 islandzkich koron. Proszę bardzo, 5 minut gorącego prysznica w zupełności wystarcza, aby się wykąpać i nawet wygrzać, bo wieczorny chłodek już daje się we znaki. Jest późno, ale wciąż jasno. Ciemność, choć nie całkowita, zapadnie po 23.00 i potrwa tylko około 3 godzin. Zasypiamy więc  i budzimy się „za jasności”. Nocujemy tu, bo z rana mamy iść do kaldery wulkanu Aksja, w którym jest jezioro, a obok niego drugie, malutkie, gorące…

06.08.2010, piątek

I było pięknie. Godzinny poranny spacer po magmowych poerupcyjnych połaciach, pod którymi dudni w trakcie stawiania kroków. A na końcu szlaku – obiecane jezioro. To „zwykłe”, wyglądające jak inne, i obok, w głębokim gliniastym leju, przywodzącym na myśl krater, mleczno turkusowe oko wody, które czuć było siarką już z daleka, zanim się jeszcze pojawiło w zasięgu wzroku. Siarkowodór, jakbyśmy zbliżali się do terenów Belzebuba. Urokliwe miejsce, wrażenie spotęgowane przez pustkowie i fakt, że tego ranka byliśmy tam pierwsi, sami. Kto rano wstaje temu Pan Bóg daje? Niewyobrażalne, jaką siłę musiała mieć tu erupcja przed 130 laty, skoro zmiotła z powierzchni potężny kawał góry. Niesamowite.

07.08.2010,sobota
Wczoraj były jeszcze inne atrakcje. Wodospady na rzece Jokullsa a Fiollum (no mniej więcej tak się nazywa). I to nie byle jakie wodospady, bo tych małych nie wspominam, tyle ich tu jest. Potężna siła wody, która budzi respekt i pokazuje, jaką moc mają żywioły natury. Niestety radość z oglądania psuł ulewny deszcz, który towarzyszył nam prawie od rana. Przedtem byliśmy w pobliżu elektrowni Krafla i przylegającym do niej gejzerowym polu, które prawie na pewno, tak mniemam, jest przedwstępem do piekieł. Buchające parą i smrodem mini wulkaniki naprawdę sprawiają wrażenie, jakby spod nich miało się lada moment wydostać coś złowrogiego. Ciekawe to zjawisko.

***
Deszcz na szczęście w końcu nas opuścił i wyszło słońce. Na camping w Husaviku zajechaliśmy na tyle wcześnie, że zdążyliśmy rozbić obóz i godziwie się wykąpać przed planowaną na 20.15 wyprawą statkiem na wieloryby. Nie na połów oczywiście, ale na obserwację, bo to atrakcja tego regionu.

***
Woda pod prysznicem darmowa i gorąca, w dowolnych ilościach, bo zasilana z owych śmierdzących źródeł okolicznych właśnie. I o ile kąpiel jest do zaakceptowania, bo przyjemne ciepło wody odwraca uwagę od zapachu, o tyle mycie zębów w woniejącej zgniłymi jajkami wodzie nie jest zbyt komfortowe, i to eufemistycznie rzecz ujmując. Ale cóż, życie! To przecież jedna z „atrakcji” regionu, a te chcemy przecież poznać w miarę dogłębnie.

Wieloryby. Hm… W przewodniku napisano, że 98%  wypraw kończy się powodzeniem. Jakoś trudno mi w to uwierzyć. Takie 3-godzinne wycieczki odbywają się tu 8 razy dziennie, a nie wydaje mi się, żeby wieloryby były tresowane do popisów o określonych porach dnia. Zagrywka marketingowa. Nie pokazały się oczywiście, za to delfinów od groma, popisywały się skokami w wodzie jak szalone, jakby całe życie nic innego nie robiły. Wróciliśmy o północy. Śmieszne, bo było jeszcze bardzo jasno. Zatem herbatka ku odmrożeniu skostniałych członków i lulu. Z całej tej wyprawy i tak najpiękniejszy był zachód słońca. Marek zrobił super zdjęcia. Pobudka o 6.00 

***
Wstaliśmy zgodnie z planem i zdążyliśmy ze wszystkim na czas. Zuzię obciera but, który miał być super, a okazał się najwyraźniej badziewiasty. Marka super-kurtka z Mammuta też do kitu, zamiast chronić przed deszczem przemokła wczoraj doszczętnie, Mój mąż został więc bez kurtki. Złych wieści jest jeszcze kilka: albo Garmin nam szwankuje, albo my nie potrafimy go obsłużyć, bo nie możemy wgrać trasy. Ale to nie jest wielki problem, ze Sławkiem się przecież nie pogubimy. Większy problem to ten, że amortyzatory nam się skończyły… Widać taki nasz niefart, że z samochodem zawsze coś się musi dziać. Jak się nie grzeje (a się o dziwo nie grzeje), to jakiś inny ból musi go zastąpić. Ale ofrojd, to przecież nie bułka z masłem! Ale i tak jest super. Dziś jedziemy spacerować wokół jeziora Myvatn, a potem do Akureyri.

Muszę jeszcze koniecznie napisać o CARMEN. Koniecznie. Ale to później, bo jedziemy i strasznie trzęsie.

***
Zrobiliśmy sobie godzinny spacer pieszym szlakiem w pobliżu jeziora, pośród wypiętrzeń zastygłej lawy i karłowatej zieleni która tutaj, w tym klimacie, nazywana jest pewnie lasem i taką funkcję pełni. Klimat nie pozwala im rosnąć tak okazale, jak by mogły i pewnie chciały. Brzozy są więc powyginane i powykręcane w różne strony i raczej wielkości krzewów niż drzew. A wrzosy kwitną już teraz w sierpniu. Ich życie już niedługo na kolejne miesiące zaśnie pod śniegiem.

***
Dziś Islandia jest ładniejsza niż w minionych dniach. To znaczy w okolicy, którą dziś przemierzamy. Ładniejsza, bo zielona, a nie groźnie zastygła w bezruchu martwej lawy. Zielona – bo to północ, obrzeża wyspy. Dużo tu rzek i jezior. Jedziemy „jedynką”, niejako obwodnicą interioru. Po asfalcie, więc komfortowo. Mogę pisać, to najlepszy dowód na przyzwoitą jakość nawierzchni.

***
Przyjechaliśmy do Akureyri. Mieścina niewielka, niby sklep przy sklepie, a buty dla Zuzi znaleźliśmy dopiero na szarym końcu. Tamte pękły wpół i nadały się już tylko do wyrzucenia. Teraz ma za to porządne trekkingowe buty, wysokie i lekkie i nie do zdarcia. Aż żal, że niedługo z nich wyrośnie.

***
Zjedliśmy pożywny obiad i jedziemy zatankować. Marek mocno wkurzony na awaryjność Rubika i jego nieustające choroby. W Maroku myśleliśmy, że to „dziecięce” choroby nowego sprzętu i że z nich wyrośnie. Ale niestety nie wyrasta. Przed nami 2 dni w interiorze

08.08.2010,niedziela
Droga F821 przez interior do Laugafell wiodła piękną okolicą. Wiła się doliną wzdłuż rwącej górskiej rzeczki, obrośniętej po same brzegi żywo zielonymi mchami i trawami. Wiła się i wiła, aby w końcu wyprowadzić nas w górę, na prawie 900 m n.p.m, w totalne pustkowie. Takie naprawdę puste pustkowie… Kamienie, kamienie, górki, wzniesienia, pagórki… i kamienie. Po kilkudziesięciu km jazdy przez tę kamienistą pustkę, gdzie nawet owcy i źdźbła trawy nie da się dojrzeć, bo ich po prostu nie ma, dotarliśmy do miejsca naszego dzisiejszego przeznaczenia.
4 małe drewniane domki. Oczywiście kamienie. No i trochę trawy, kilka namiotów. Pani informuje nas, że nie ma prysznicy i zimnej wody. Zimnej wody brak? To nowość. Brak prysznica? Hm, niedobrze. Ale zaraz okazuje się, dlaczego i co jest zamiast. Na zapleczu budynku sanitarnego bucha parą naturalny basen z gorącą wodą. Tak po prostu. Zuzia w siódmym niebie, nie przeraża jej nawet przenikliwe zimno i kropiący deszcz.

***
Obóz rozbijamy w deszczu przybierającym na sile. Ale nie wieje. Zjadamy coś i idę myć naczynia. Kurczę, nie mogę domyć kubków po kawie. Ale przecież… zaraz, zaraz: kawa nie jest tłusta, więc skąd… To ta woda! Taka jest, lekko tłusta, zawiera związki siarki czy jakiegoś innego paskudztwa i jest w dotyku wyraźnie tłusta. Ale za to podobno dobrze wpływa na skórę. No tak, nie od dziś wiadomo, że siarkowe kąpiele mają właściwości lecznicze.
Dzięki tym wszechobecnym gejzerkom nawet kibelki podgrzewają się samoistnie. Fajne uczucie, nasze „siedzenie” podgrzewa się w trakcie załatwiania potrzeb innych. Ci to mają luksusy!    

***
Wieczorem zaczyna wiać i to mocno. Chłopaki i Zuzia zażywają gorącej kąpieli, a mnie ręce trzęsą się z zimna tak, że nie mogę do nich donieść napitków nie rozlewając.

*** 

W nocy tak wiało, że miałam obawy co do tego, gdzie się rano obudzimy razem z namiotem i gdzie będę musiała szukać naczyń pozostawionych wieczorem na stoliku.

***
Dziś droga prowadziła przez bardzo różnorodny krajobraz. Dużo było brodów – rzek i rzeczek. Od rana niestety lało.  Zajechaliśmy do Laugmannalaugar – miejsca wypadowego do pieszych wycieczek po okolicznych kolorowych górach. Tutaj także naturalne gorące źródła wybijają obficie, tworząc małe jeziorka zachęcające do kąpieli. Niestety pogoda brutalnie zniechęciła nas do podejmowania jakichkolwiek działań na zewnątrz. Zimno – tylko 7 stopni C – i bardzo mokro, ulewnie. W miejscowym schronisku skorzystaliśmy więc ze stołu i przygotowaliśmy ciepły posiłek, bo pora była już obiadowa. Gdzieś w oddali błękitne niebo kusiło czystością i słońcem,
ale nie chciało się przetrzeć nad nami.
Pojechaliśmy więc dalej. Niektóre brody były wielkimi niewiadomymi – nurt dość rwący i mogło być głęboko. Ale szczęśliwie udało nam się przebrnąć wszystkie bez problemów. Mijaliśmy także wulkan, który w kwietniu tego roku obudził się ze snu i narobił bałaganu. Teraz, znów uśpiony, stwarza pozory, że nic się nie stało.

***
Dzień był męczący, trasa długa i urozmaicona, więc radośnie zjeżdżamy na nocleg. Samochód nie spisuje się jak trzeba, więc tym bardziej chcemy odpoczynku, on nas dodatkowo obciąża. Zjeżdżamy na prywatny camping, gdzie są także pokoje. Wieloosobowe, jak w schronisku, ale dziś z takiego pokoju korzystamy. Nie chce nam się rozbijać obozu. Nie pada co prawda, słońce w końcu świeci, ale wieje i jesteśmy zmęczeni.

***
W środku – wspólna kuchnia i prysznice, ale jest sympatycznie. Grupa kobiet z Niemiec, które przyjechały tu jeździć konno. Jedna z nich koniecznie chce kupić moje piwo, więc dostaje je ode mnie w prezencie. Uszczęśliwiam ją chyba, staje się bardzo rozmowna. Niemki po wspólnej kolacji zasiadają zgodnie z gitarą i śpiewają. Śpiewają islandzkie pieśni – po islandzku. Super to jest, integrują się absolutnie z miejscem, w którym się znalazły. Ładnie śpiewają , miło się ich słucha. Ot, taki przypadkowy element folklorystyczny, ubarwiający nam wieczór.
My zjadamy ciepłą kolację, jeszcze chwilę gawędzimy przy drinku i zaraz idziemy spać. Spać, spać!

09.08.2010,poniedziałek
Piękny dziś dzień. Słońce daje nam siebie od wczesnego ranka, jak na zamówienie. Wyspaliśmy się po królewsku, każdy w swoim łóżku, bez ograniczeń miejscowych. Namiot nie daje aż takich możliwości. Na śniadanko jajeczniczka na boczku i punkt 8.00 start.
Przed nami Hekla – największy wulkan na wyspie. Hekla – znaczy kaptur, bo rzeczywiście, nad szczytem snuje się warstwa chmur, która okrywa go jak kaptur. Ale my mieliśmy szczęście. Chmury wisiały nisko i przed szczytem przedostaliśmy się ponad nie, wyjeżdżając w słoneczną, lawową krainę. Czarno i błyszcząco! Podjazd w jednym miejscu był tak stromy, że Marek, doświadczony kierowca, zwątpił w możliwości samochodu. Ja się bałam, że zsuniemy się tyłem w dół. Ale szybka ocena sytuacji po wyjściu z samochodu rozwiała obawy, choć nachylenie było rzeczywiście spore. Zdjęcia tego niestety nie oddają, chociaż starałam się, żeby ujęcia były jak najbardziej wiernie oddające poziom pochylenia szlaku.

***
Po zjeździe z Hekli podjechaliśmy nad wodospad Hifoss. Woda spada tu z dużej wysokości do głębokiego kanionu. Na dodatek przy samej kaskadzie utworzyła się tęcza – pięknie kolorowa, jak tylko tęcza być potrafi. Niesamowity widok.

***
Teraz przez interior jedziemy do Geysir. W środku zielonej pustyni zatrzymaliśmy się na kawę, taki krótki popas. Pogoda naprawdę sprawiła nam dziś niespodziankę. W słońcu jest  18 stopni! W jego świetle i promieniach przyroda nabiera uroku i barw. Pięknie jest!

***
Oj, dziś dużo wrażeń, także tych z mocno podwyższoną adrenaliną. Ale po kolei.
Gulfos. Wodospad największy na Islandii. Wielokaskadowy, szeroki, wyrzucający w górę i na przechodzących turystów mokre obłoki. Siła wody jak zwykle zadziwiająca i budząca respekt. Krótki popas w kafejce z ciepłą zupą i jedziemy dalej, chcemy wjechać kawałek na pobliski lodowiec. Auto szwankuje nam coraz bardziej, droga i przekraczane brody mocno, mocno wyboiste. Coś się lasuje, hałasuje i trzepie kierownicą.

***
Jedziemy po kamieniach (to już standard przecież) i w kurzu. Mijamy ukryty między skałami 3-stopniowy wodospad, łapię go obiektywem aparatu. Przed nami, tuż pod jęzorem lodowca, stromy podjazd pod górę. Bardzo stromy, kamory wielkie jak lodówki. Sławek pierwszy jak zawsze, my za nim. Pomalutku, koła pospinane, wolny bieg… Dziób auta powyżej linii horyzontu, moje nerwy już na postronkach, zamykam oczy i nagle… Na siedząco ugięły mi się kolana. Poczuliśmy szarpnięcie i „dupa” Rubika zsunęła się na lewo. Zawiesiliśmy się bokiem w znacznym nachyleniu, wrażenie, jakbyśmy zaraz mieli się przewrócić na bok i stoczyć w dół po stromym zboczu. Wprost pod ten ładny wodospad… Zuzia i ja ewakuujemy się z auta. Ja z tyłu, z lewej strony, więc po otwarciu drzwi praktycznie z niego wypadam. Zuzia z przodu ma problem z otwarciem i odepchnięciem drzwi. Wołamy Sławka, aby przybył z odsieczą, bo bez wyciągarki nie mamy szans się naprostować i wydostać. Chwilę trwało, zanim koła złapały sensowny grunt, przedtem buksowały tylko w ziemi pomiędzy kamieniami. Poranny podjazd pod Heklę okazał się pestką w porównaniu z tym tutaj. Żeby było śmieszniej, na górze okazało się, że ta droga do lodowca jest nieprzejezdna, na jej końcu, tuz pod lodowcem, utworzyło się jezioro. Ale nie daliśmy za wygraną. Zjechaliśmy do główniejszego traktu i z niego, inną kamorzastą aleją, trafiliśmy na wjazd na lodowiec. Fajnie tak w środku lata jeździć samochodem po lodzie. Tylko niestety stan techniczny jeepa pozostawia wiele do życzenia, coraz więcej. Chłopaki po oględzinach podwozia doszli do wniosku, że to stabilizator poprzeczny się poluzował, i że trzeba go niezwłocznie dokręcić. Więc jazda w dół po lodzie i za chwilę, znany mi już głównie z Maroka, obrazek: skrzynki z kluczami i grzebanie pod podwoziem. Szczęśliwie pomogło na tyle, że czuć poprawę.

***
Jedziemy
do Geysir oglądać strzelający w niebo na 35 metrów gejzer. I na mały kawowy popas. Pogoda nadal super. Jak na Islandię oczywiście, ale lepszej tutaj nie mogliśmy sobie wymarzyć.

***
A propos Maro
ka jeszcze: Mariusz swoje wspomnienia z pierwszego pobytu w Maroku zatytułował „smak kurzu”. Nie wiem, co by powiedział na tutejszy kurz, jest go znacznie więcej. W jeepie jest wszędzie, na wewnętrznej stronie drzwi układa się we wzory, takie jak mróz maluje na szybach. Uruchomienie klimy powoduje wydmuchiwanie ton piasku z wentylatorów.

***
Gejzer rewelacja. Potężny słup gorącej wody co kilka minut wybucha i strzela wysoko w niebo i natychmiast zamienia się w parę. Cały okoliczny teren usiany jest gejzerami, dymiąca łąka. Niestety nieuwaga może doprowadzić do tragedii. Kiedy dochodziliśmy do źródeł poparzyło się małe dziecko, ta woda jest wrząca. Rodzice biegiem z dzieckiem na rękach pędzili do pobliskiej stacji benzynowej, a jak wyjeżdżaliśmy na sygnale przyjechała karetka. Z naturą nie ma żartów.

***
Zmierzamy już do naszej dzisiejszej bazy. Po drodze chcemy jeszcze umyć samochód, żeby jutro i pojutrze nie tracić czasu. Zostało go nam mało na Islandii, a do obejrzenia jeszcze wiele ciekawych miejsc. A mycie mu się należy, oj należy! I to konkretne.

10.08.2010, wtorek

Powoli nasza przygoda z Islandią zmierza ku końcowi. Dziś w Reykjaviku rozstajemy się z Jolą i Sławkiem. Z bólem, bo to przemiłe towarzystwo i w grupie raźniej nam było. Ale oni przejmują kolejną grupę na lotnisku, a my w czwartek musimy wsiąść na powrotny prom. Z Reykjaviku pojedziemy więc do Błękitnej Laguny, zakosztować kąpieli w gorących źródłach, to w końcu wyróżnik Islandii. Swoją drogą, super mają Ci Islandczycy. Gorące źródła w zasięgu ręki, woda, energia, ogrzewanie – wszystko za darmo. U nas nieliczne gorące wody termalne okupione są potężnymi nakładami finansowymi, więc stać na to niewielu. A tutaj – proszę bardzo, w przydomowym ogródku.

***
Z Błękitnej Laguny mamy do portu 700 km, pojedziemy południem Islandii, po drodze pozwiedzamy jeszcze.

Wieczorem

Z Jolą I Sławkiem pożegnaliśmy się o 8.30. Łez nie było, ale strasznie szkoda mi się zrobiło, bo to także nieuchronny znak końca podróży. Ale cóż, taki był program wycieczki.
Pospacerowaliśmy godzinkę po stolicy, a ponieważ duże miasta (no to akurat bardzo duże nie jest, ale największe tutaj) niekoniecznie nas kręcą w czasie wakacji, obraliśmy kierunek na przewodnikową wizytówkę Islandii – Błękitną Lagunę.

Pierwsze co widać podjeżdżając – elektrownia (de facto której laguna jest niejako efektem ubocznym). I to już trochę psuje wrażenie. Kolor wody jak w jeziorku Viti (tym w kraterze Aksji) i opary nad wodą zachęcają do kąpieli. Ale w środku – jak na mocno uczęszczanym miejskim kąpielisku. Procedura zakupu biletów, otwierania bramek wstępu, a w przebieralniach i pod prysznicami przepychanki wśród masy amatorów kąpieli. Woda – jak stwierdzili Marek i Zuzia – cieplejsza była w źródełku Laugafell. I ono też miało przewagę nad Blue Lagoon, było naturalnym basenikiem, w pięknych okolicznościach przyrody. A tutaj – jak na wysypisku koksu w hucie Katowice. Dookoła żużel. I mnóstwo ludzi. Komercja, na dodatek drogo.

Nie zabawiliśmy tam długo. Wolimy cuda natury w postaci niezliczonych wodospadów większych i mniejszych, przeprawy przez rzeki i nieutwardzone drogi. Wpuściliśmy się więc w taką znowu, chcąc podjechać pod lodowiec o jakże wdzięcznej nazwie Ejafialallokul (na pewno pokręciłam literki) i dalej, dalej wgłąb wyspy. Trzeba jednak było wrócić do głównej trasy, bo droga się skończyła, rozlewisko początkowo małe stawało się coraz szersze i głębsze, nieprzyjazne.

Dotarliśmy do Skogar, gdzie na wjeździe powitał nas piękny i ogromy wodospad Skogafoss. Śpimy jakiś niecały kilometr od niego, w hotelu, który okazał się być szkołą na czas wakacji zagospodarowaną na potrzeby turystów. To tutaj popularne.  Nocujemy więc w klasie, ciekawe jakiego przedmiotu?                                                                                                                                                                                 

Zuzia też dziś przez chwilę była kierowcą jeepa. Przejechała kilka brodów i spory kawałek wyboistego odcinka i była bardzo z siebie dumna.
Ja dziś czuję się wyjątkowo zmęczona, chociaż trasa nie była szczególnie męcząca. Może to ból pożegnania? A może po prostu zmęczenie i wrażenia ostatnich dni skumulowały się dziś w mojej głowie i członkach, bo mimo wczesnej pory (21.00) odmawiają posłuszeństwa. Idę pod prysznic i spać. Mam nadzieję, że nic mi się nie przyśni.

11.08.2010, środa

Dziś ostatni dzień naszej eksploracji Islandii. Pożegnaliśmy szkołę i wodospad Skoga i wyruszyliśmy dalej drogą Nr 1 w kierunku Egilstadir i Sejdisfjordur. Zostało nam 500 km, ale nie spieszymy się.

W Vik zatrzymaliśmy się na chwilę na czarnej, wulkanicznej (jakże by inaczej) plaży nad Atlantykiem podziwiać wystające z wody strzeliste formy skalne, pozostałości po wybuchu któregoś z wulkanów zapewne. Parę fotek i pojechaliśmy dalej. Po drodze lodowce co kawałek z jednej strony, z drugiej ocean Skusił nas jeden jęzor, Svinafellsjokull. Dojechać do niego całkiem się nie dało, ale pospacerowaliśmy ścieżką do samego prawie lodu. Po drodze tablica upamiętniająca dwóch młodych Niemców, którzy 3 lata temu zaginęli właśnie na tym lodowcu i do dziś ich nie odnaleziono.

Dalej było już tylko lepiej. Wyszło słońce, podniosła się temperatura i przyroda ożyła całą swą urodą. Na jednym z malutkich przydrożnych miejsc popasowych za stołem i ławeczkami rozłożyliśmy kuchnię i ze smakiem zjedliśmy ciepły posiłek z tego, co zostało w lodówce. I kawka oczywiście, i sikanie. I dalej w drogę. Mieliśmy w planie zatrzymać się jeszcze przy lodowej lagunie Jokulsarlon, gorąco polecanej przez Jolę i przewodnik.

Obrazek przekroczył moje najśmielsze oczekiwania. Tak chyba wygląda na Biegunie Północnym (oczywiście w innej skali). Wrażenia niesamowite. Wielkie to jezioro, odrywające się z topniejącego lodowca wielkie bryły lodu tworzą lodową „breję” gigantycznych rozmiarów. Topniejące tworzą rzekę, która bardzo wartkim nurtem wpada tuż obok do Atlantyku. Wszystko to ma kolor błękitno-turkusowy. A pomiędzy tymi zwałami lodu pływają sobie najprawdziwsze foki. Naprawdę powalający to widok. Znowu zrobiliśmy tyle zdjęć, że nie będzie wiadomo, które wybrać do albumu. Każda lodowa bryła, każda płynąca kra zdawała się być wyjątkowa i ładniejsza, ciekawsza od pozostałych. W słońcu niektóre z nich wyglądały jak szklane odłamki. Inne znów przybierały intensywnie niebieski kolor. Bajkowo!

Dalsza jazda nie sprawiała niespodzianek. Nie szukaliśmy też więcej atrakcji, aby o sensownej porze dojechać do Egilstadir. Zrobiliśmy jeszcze tylko skrót przez góry, drogą 939, zaoszczędzając kilkadziesiąt kilometrów.

W mieście na hotel oczywiście nie było szans. Byliśmy w dwóch i nic, żadnych wolnych miejsc. Przydała się za to wizytówka campingu, którą otrzymaliśmy od gostka tydzień temu tuż po przyjeździe na wyspę. Zawróciliśmy więc 17 km na „jedynkę” i mamy wypasiony domek z własnym kibelkiem, w bardzo przyjemnym i zielonym miejscu. Muszę napisać o tym Joli, może eventowi się ten namiar kiedyś przyda. Tylko chleba nie mamy. Jeśli córka właścicielki campingu nam nie dowiezie, śniadanie będziemy musieli zjeść po drodze, przed wjazdem na prom, na znanej nam już stacji benzynowej. Poza tym jest super. Słoneczko nadal świeci. Marek siedzi przed domkiem na tarasie, odpalił komputer, Internet ponoć śmiga znakomicie. Można tu nawet grilla zrobić, bo przed domkami ustawiono je gotowe do grillowania. A rodzinka właścicieli bardzo miła. Mają tu także pole namiotowe pomiędzy drzewami (to rzadkość) i konie. Wypas!

Jutro pobudka o 7.00, o 8.00 wyjazd i w południe odpływamy.

13.08.2010, piątek

No płyniemy od wczoraj, płyniemy. Już tego płynięcia znowu mamy dosyć, ale trzeba to przeżyć. Ja z nudów przepisuję już moje zapiski, będę w domu mogła od razu zająć się zdjęciami. Ale to jeszcze dobry moment żeby napisać o Carmen.

Carmen jest niemiecką podróżniczką i pisarką. Jej życiorys jest zapewne znacznie bogatszy, niż na to wskazuje krótka pogawędka, którą z nią odbyłam. Carmen dosiadła się do samochodu Sławka i Joli na pierwszym campingu, w Drekagill. Potrzebowała dostać się do najbliższego miasta, żeby uzupełnić zapasy żywności, bo kilka ostatnich dni spędziła w interiorze. I tak jechała z nami cały dzień, nie wadząc nikomu. Carmen jest dojrzałą wiekowo kobietą, na moje oko około sześćdziesiątki. Samotnie pieszo przez kilka miesięcy w roku przemierza wybrany kraj, poznając przyrodę i zwyczaje ludzi. Robi notatki i zdjęcia, które są później bazą do książek, które pisze po powrocie do kraju. Pisze książkę przez rok, półtora, w tym czasie jeździ także po kraju ze slajdami i wspomnieniami ze swoich wypraw. Współpracuje także z National Geographic. Jest bardzo miła, ciekawa wszystkiego. I najwyraźniej nie straszne jej warunki atmosferyczne i samotne noce na odludziu. Nie miałam śmiałości pytać ją o rodzinę i inne rzeczy, zresztą czasu na to za bardzo nie było, bo jechaliśmy w dwóch samochodach. Ale mam wszystkie na nią namiary, wymieniliśmy się adresami przy pożegnaniu. Wygoogluję więcej szczegółów po powrocie do domu. Ciekawa postać.

I tak zmierzamy do domu. Ale już planujemy kolejne wypady off roadowe, bo to super przygoda i wiele ciekawych przeżyć. Jeszcze tylko… kupimy samochód i będzie całkiem super. 

Kolejne udane wakacje właśnie się kończą.

 

 

 

Obejrzyj zdjęcia z wyprawy