2010 Syria-Jordania

Bliski jest Wschód

15.04.2010, czwartek

Start jak zwykle zgodnie z planem. Haha, jak zwykle, drugi raz. Przed szkoła nie było scen na szczęście, chociaż wiem, że to zdrowy rozsądek naszej córki nie pozwolił jej na rozklejenie się. Poza tym, jak się ma 10 lat, to już sam fakt przyjechania pod szkołę na kolanach mamy (z tyłu jeepem przecież załadowany, nie ma miejsca) jest obciachowy, co tu dopiero mówić o pożegnalnych łzach! Ale to lepiej, bo ja sama pewnie nie dałabym rady, gdyby Zulka się rozpłakała przy pożegnaniu.

Czołg załadowny po brzegi, mimo naszych usilnych starań zminimalizowania bagaży do maksimum. Jak się oglądam za siebie to widzę pobojowisko, efekt wręcz odwrotny do zamierzonego – usprawnienia i kieszonki, mające na celu uporządkowanie podróżnego nieładu jakoś na niewiele się zdały. Przynajmniej pozornie.

Ale jesteśmy w drodze. Jest czwartek, 15 kwietnia 2010, godz. 8.00

16.04.2010, piątek

Dziś dzień powitał nas rześkim i chłodnym, ale wreszcie słonecznym porankiem. Wreszcie – bo wczorajsze popołudnie było zimne, mgliste i bardzo deszczowe. Nadrobiliśmy straty w kilometrach po mozolnej i trudnej tułaczce po polskich paskudnych drogach i 

wyrobiliśmy zaplanowane 800 km. Nocleg koło Budapesztu. Start - tuz przed 8.00. Dziś planujemy wjechać na teren Bułgarii. 

Później, godz. 10.00

Opuściliśmy Węgry i razem ze Słońcem jesteśmy w Serbii. Granica absolutnie bezproblemowo, żądnych kontroli auta i bagaży, tylko paszporty i zielona karta. Miło. 

17.04.2010, sobota

Bez problemów przedzieraliśmy się wczoraj przez nudny krajobraz Serbii. Nie twierdzę, że cała Serbia jest nudna, ale z perspektywy autostrady naprawdę nie zachęca. Przedtem zresztą także Bułgaria – bród i smród, obwodnica stolicy taka dziurawa, że cieszyłam się, że jedziemy nią w dzień, bo w nocy można by było pourywać koła. Od dziś z większym szacunkiem będę się odnosiła do nawierzchni polskich dróg. Mimo wszystko.

Dziś kolejny mokry dzień. I zimny. Mamy 150 km do Turcji, a jest tylko 9 stopni. Mam nadzieję, że dalej będzie cieplej. Przed chwila mijał nas polski bus. Mówi, że radio nam piszczy. Czyżby pierwsza kłoda na naszej dróżce? Trzeba sprawdzić.

Później, godz. 10.40 (czasu pl)

Granica turecka mile nas zaskoczyła. Czysto, zorganizowane wszystko jak należy, uprzejmi urzędnicy, choć papirologii oczywiście dużo. Ale żadnych dodatkowych utrudnień, nie trzeba wypełniać deklaracji celnych, jedynie należy wykupić wizy za 15 euro od osoby w budce nr 92;-) Z niewielkiej w sumie kolejki po wizy odesłano jedynie 3 osoby – jak się okazało samych obywateli Polski. Jesteśmy więc w Turcji. 15 stopni, deszczowo. Pusta autostrada. Załoga Adama za nami, dokładnie nie wiemy gdzie, ale pewnie niedaleko. Jeszcze się nie spotkaliśmy, ale jesteśmy w kontakcie sms-owym. Jedziemy, mijamy sporo polskich ciężarówek.

18.04.2010, niedziela

Turcja mnie bardzo zaskoczyła. Spodziewałam się lokalnego typowego dla regionu kolorytu, że skłonnościami do tworzenia, a raczej sklecania wszystkiego co się da z wszystkiego co się da, lub tez po prostu z niczego. Spodziewałam się rozklekotanych pojazdów, podupadłych chałupin i wszechobecnego bałaganu. Tymczasem – to bardzo po europejsku urządzone państwo! Autostrady jak marzenie – 3 pasy standard. Domy mieszkalne zadbane, murowane, elewacje w pastelowych kolorach. W mijanych miastach zieleńce z rozmysłem obsadzone kwiatami, dużo kwitnących tulipanów, równo przystrzyżone trawniki. Blokowiska ogrodzone, także dużo zieleni, ogródki zabaw dla dzieci. Turcy kochają stacje benzynowe i te także są w bardzo dobrym stanie. Lukoil, Shell, BP – całe mnóstwo nowych stacji. Jedyne, co odbiega od naszych standardów, to zwyczaje panujące na autostradzie. Zatrzymują się, chodzą po niej, zapominają o światłach, wsiadają do autobusów, a nawet zatrzymują samochody na stopa.

Tak było do Ankary. Droga z Ankary do Adany nie jest co prawda autostradą, ale też znacząco od niej odbiega, otoczenie też jakby zubożało. Ale zobaczymy dalej, nie dojechaliśmy jeszcze na południe Turcji.

Wieże tutejszych meczetów są inne niż te marokańskie. Oczywiście także górują nad każdą ludzka osadą. Są jak ołówki – wąskie, okrągłe i strzeliście zakończone, w jasnych kolorach. Przy większych meczetach stoją często dwie.

Wczoraj spotkaliśmy wreszcie naszych kompanów. Trzech fajnych chłopaków – Adam, Radek i Robert . Po znalezieniu hotelu zorganizowaliśmy sobie wieczorek zapoznawczy – należycie i po polsku, chociaż bez szaleństw, bo od rana znowu kawał drogi do przejechania.

Dziś planujemy dotrzeć do miejsca postoju Mariusza – jutro rozpoczyna się właściwa wyprawa. Ale te noc chcemy spędzić jeszcze w hotelu, później przecież prawie 2 tygodnie survivalu – to wystarczy…

Później, 16.50 czasu pl

No wreszcie zrobiło się ciepło! Jesteśmy 3100 km od domu, na południu Turcji, koło Adany. Temp. 26 stopni, pojawia się śródziemnomorska roślinność i powietrze ma kolor lata. Pomału wydostajemy się z deszczowego marazmu, towarzyszył nam od Polski.

Do końca dzisiejszego odcinka, tj. do punktu postoju Mariusza, mamy 107 km.

Dziś w Turcji dzień żałoby narodowej z powodu polskiej tragedii lotniczej pod Smoleńskiej sprzed tygodnia. Flagi na masztach są do połowy opuszczone. Na stacjach benzynowych Turcy, widząc polską flagę na naszym samochodzie, składają nam kondolencje…

19.04.2010, poniedziałek

No to jesteśmy w Syrii. Stacjonujemy na wietrznym wzgórzu, wśród kamiennych ruin. Nie wiem czym to miało być lub było, bo wygląda jak rumowisko raczej, a nie ruiny które pamiętają kawałek historii.

Po wczorajszej przedwieczornej wizycie w obozie Mariusza znaleźliśmy hotel niedaleko nabrzeża w Iskenderun. Ostatnia porcja luksusu przed zmaganiami z żywiołem. Chłopaki nas znaleźli, byliśmy więc w komplecie przed porannym spotkaniem w punkcie zero.

Nad ranem obudziły nas modły muezinów. Maja w sobie te śpiewy coś… W środku nocy, w ciszy, w ciemności brzmią inaczej niż za dnia. Budzą dreszcze…

Zerwaliśmy się na długo przed umówioną godzina śniadania, więc wcześnie  byliśmy gotowi do wyjazdu. Zatem – zanim koledzy wstaną – spacer na nabrzeże, bo pogoda bardzo zachęcająca. Godz. 6.30, 20 stopni.

Spotkaliśmy tureckiego fryzjera na motorku. Z początku sympatyczny, mówił trochę po angielsku, okazał się namolny do bólu i trzeba było uciekać.

O 10.00 spotkaliśmy się w umówionym miejscu, na granicy turecko-sysryjskiej z naszym przewodnikiem Mariuszem. Samo przejście zajęło nam 3 godziny – opłaty, papiery, papiery, papiery… Oczywiście niezbędny był pomagier, który się ostatecznie obraził i nie wziął od nas pieniędzy. Szkoda, bo mu się należały. Dalibyśmy pewnie radę i beż niego, ale pewnie sporo nam ułatwił, tym bardziej, że trudno by nam było wypisywać to wszystko po arabsku.

Zrobiło się gorąco, 31 stopni. Jedziemy więc oglądać ten inny Świat.

20.04.2010, wtorek

Okradli nas. Rozbiliśmy obóz w przyjemnym miejscu, ale szybko pojawili się tubylcy. Towarzyszyli nam przez cały wieczór, a kiedy poszliśmy spać wrócili w podwojonych szeregach. Słyszałam ich szepty i dreptanie, ale nie spodziewałam się, że będą na tyle bezczelni,  żeby wejść do przedsionka! Ukradli cała Marka kosmetyczkę, moja na szczęście tylko rozbebeszyli, jedyne co zabrali to pastę do zębów. Mamy więc wspólnie jedną szczoteczkę do zębów i nie mamy pasty.

Wstaliśmy już o 5.00, bo od rana mocno świeci słońce. Prysznic na zimno, nie chciało nam się wody grzać. Ale dało się przeżyć.

I konkluzja z pierwszego dnia wyprawy: mamy szczęście spotykać fajnych ludzi. Z chłopakami będzie wesoło. Zaczęło się super.

Później

Jest 09.40 naszego czasu. Jesteśmy w drodze od godziny. Teren lekko górzysty, roślinność dominująca – gaje oliwne i trawy, przy drodze maki i rzepak. Otoczenie generalnie smrodliwe, dosłownie. Brudy, a syfek, nazywany przeze mnie lokalnym syfkiem, jest tu syfem przez duże S. Czemu jak jest biednie to musi być brudno?

Po drodze zakupiliśmy szczoteczki do zębów na wszelki wypadek w ilości sztuk 2 oraz pastę do zębów. Może nam po niej żeby nie wypadną, w każdym razie tubka nie przypomina żadnej ze znanych mi tubek. Na granicy z Jordania w sklepie wolnocłowym rozejrzę się za rodzimym Colgate’m. Z Colgate będzie bezpiecznie.

Ziemia uprawna nie jest tu urodzajna. Czerwona, kamienista i gliniasta, więc te oliwki to chyba jedyne rośliny uprawne, które to znoszą. Za to polne maki wśród kamieni, traw i chwastów to jedyny cieszący oko akcent. Są nawet jakby bardziej czerwone niż u nas. A może po prostu dawno nie widziałam maków…

Marek zgłodniał, w końcu śniadanie było dziś o 6.00, a jest już 10.00. trzeba namówić załogę na jakiś mały popas. Na dworze 28 stopni. Pysznie.

Później 

Jest wczesne popołudnie, godz. 15.00. Temp. 30 stopni. Trafiliśmy na drogę w budowie. O tyle to ciekawe, że droga budowana jest z kruszywa białego jak śnieg. Widok jest więc niezwykły – upał, a jedziemy jakby śnieżną drogą, która w dodatku mocno się kurzy.

21.04.2010, środa

Naoglądaliśmy się wczoraj mnóstwo kamiennych pozostałości po przedwiecznych miastach. Ruiny, z którymi nic się nie robi. W Europie byłaby to skarbnica dla archeologów i źródło dochodu z turystów. Tutaj dużo wody będzie musiał przenieść Eufrat, zanim ktokolwiek to wykorzysta.

Na nocleg zjechaliśmy już o ciemku, do niegdysiejszych koszar wojskowych. To Qsar Ib Warden. Wieczór był ciepły i bezwietrzny. Ale zmęczeni poprzednia słabo przespana nocą nie siedzieliśmy zbyt długo.

Rano obudził nas silny wiatr i deszcz. Ale namiot – wbrew naszym obawom – dał radę. Więc jesteśmy spokojni, mamy wygodne spanie w bezpiecznym namiocie.

Śniadanie i zwijanie obozu odbywało się w deszczu. Gdybyśmy nie wstawali tak wcześnie, moglibyśmy przespać tę poranną ulewę. Jak tylko spakowaliśmy wszystko zaświeciło słońce i momentalnie zrobiło się gorąco.

Dziś jedziemy przez pustynię, stepy raczej. Mijane wioski wyglądają jak gigantyczne pasieki – większość budowli to gliniane spichlerze, które kiedyś były domami. Są okrągłe, zwężające się ku górze i wyglądają naprawdę jak niegdyś ule. Załoga wciąż w dobrym humorze, atmosfera jest więc przesympatyczna.

Później 

Po przejechaniu części odcinka pustynnego zatrzymaliśmy się w miasteczku na syryjski kebab (pycha!) i uzupełnić zapasy wody, chleba i paliwa. Mariusz planował tu dłuższy postój, bo do końca dzisiejszej trasy zostało 120 km główna drogą.  Ale nam nie chciało się w pełnym słońcu rozsiadać, więc ustaliliśmy, że dziś zrobimy jeszcze trasę jutrzejszą i zyskujemy 1 dodatkowy dzień na pobyt nad Morzem Czerwonym. Lecimy więc główna drogą w głąb Syrii, traktem wiodącym wprost do Iraku. Tam oczywiście nie dojedziemy, ale będziemy blisko.

Nie wspomniałam jeszcze o tutejszych moich ulubionych minaretach. Te syryjskie jak do tej pory podobają mi się najbardziej. Są strzeliste jak wszystkie inne i także górują nad osadami, ale są jakieś ciekawsze. Ich spiczaste dachy zwieńczone są jakimiś kulami, które zapewne mają jakąś nieznana mi symbolikę. Dachy meczetów są zielone. Są po prostu inne i ładniejsze.

Społeczeństwo tutaj jest bardzo ubogie. Gdzie „bardzo” to też eufemizm. Dzieci, które chodzą do szkoły (a nie wszystkie chodzą), noszą niebieskie mundurki. Obejścia domów wyglądają jak w średniowieczu – to jednoizbowe murowane komórki, które niewiele mają wspólnego z domami w naszym rozumieniu. Ludzie są bardziej zdystansowani w porównaniu z marokańska nachalnością. Budzimy zainteresowanie jako biali obcokrajowcy, ale przejawia się ono pozdrowieniem ręką, trąbieniem, jakimś zawołaniem. Oczywiście ze strony męskiej części ludności, bo kobiety muzułmańskie kryją się za swoimi czadorami, burkami czy jak się to zwie. Nie ma ich aż tak wielu zakrytych po oczy, ale 99% kobiet ubiera się tradycyjnie dla swojej religii. 

22.04.2010, czwartek

Nocowaliśmy poniżej Dura Europos nad Eufratem. Nad Eufratem! Rzeka wygląda jak rzeka, ale świadomość, że to rzeka o takim znaczeniu historycznym, robi na mnie wrażenie i całemu obozowisku w tym miejscu dodaje smaku. To nic, że muszki i owady właziły nam do oczu i nosa, to przecież Dolina Eufratu! Na szczęście nie gryzły.

Jesteśmy bardzo blisko granicy z Irakiem, posuwamy się wzdłuż niej. Z perspektywy 4000 km i zachodniego świata wydawało się to prawie niewyobrażalne, i dla niektórych wciąż takie jest (Rick i jego przerażone sms-y).Budzi obawy, strach, grozę. A tymczasem tutaj nie dzieje się nic i nie widać nic, co mogłoby świadczyć o tym, że po drugiej stronie działania wojenne, całkiem jeszcze nie tak dawno na szeroka skalę.

Przemieszczamy się śródpustynną droga i dotrzemy dziś do Palmiry.

Jest 8.40 czasu pl (tutaj godzina później), temp. Powietrza 23 stopnie, pali już o tej porze słońce. 4100 km od domu.

23.04.2010, piątek

Przebiliśmy się przez te pustynie i dojechaliśmy do Palmiry. Najpierw zwiedzanie. Twierdza na wzgórzu, z której roztacza się przepiękny widok na okolicę i ruiny starożytnej Palmiry, do których zjechaliśmy później. Jak się okazało, nocleg zaplanowany był właśnie wśród tych ruin. To niesamowite, że można tu rozbić obóz, pomiędzy przedwiecznymi prastarymi grobowcami i pozostałościami kamiennych, starożytnych budowli. U nas byłoby to wszystko ogrodzone, oznaczone i totalny zakaz wstępu poza wyznaczonymi godzinami i ścieżkami. Niesamowite wrażenie spać w takim miejscu.

Wiało okrutnie i zrobiło się zimno. Mieliśmy wrażenie, że zwieje nas z dachu razem z namiotem. Ale i tym razem nie zwiało. Co więcej, Marek podłączył ogrzewanie i nasze gniazdko było absolutnie ciepłe i przytulne. A wietrzysko wiało naprawdę konkretne. Rano jak zwykle śniadanko, pakowanie i ruszamy w drogę.

24.04.2010, sobota

Wczorajszy dzień był średni, jeśli chodzi o atrakcje. Aramejskie miasteczko, kościółek z polskim akcentem – dwie ikony, przywiezione przez polskich żołnierzy walczących pod Monte Cassino. Spacer krótkim kanionem, który, wg legendy, powstał, kiedy na drodze św. Tekli rozstąpiły się skały, aby mogła przejść.

Potem, tuz przed Damaszkiem, wstąpiliśmy do Seyddnaya zwiedzić klasztor, o którym nic nie wiem. Kilka ładnych mozaik, tłum turystów i nic więcej…

Nocowaliśmy na kempingu pod Damaszkiem. I tu zaskoczyły mnie warunki. Sanitariaty o niebo lepsze niż w Maroku. Czyściutko, łącznie z toaletami! I gorąca woda w ilościach dowolnych. Aż nie chciało mi się wychodzić spod prysznica. Wieczór było znowu chłodny i wietrzny, ale atmosfera jak zwykle zabawowa wielce. Chłopakom się dowcipy i głupoty nie kończą i jest super. Dawno się tyle nie naśmiałam, co w ciągu tych ostatnich dni, a jeszcze tydzień przed nami.

Do Zulki dzwonimy codziennie. Dzielna nasza dziewczynka, tęskni bardzo, ale się trzyma. Nam też strasznie tęskno, i to właściwie jedyny minus tej wyprawy.

Dziś wjedziemy do Jordanii, za chwile będziemy na granicy. W Palmirze spotkaliśmy Polaków, którzy stamtąd wracają. Mówili, że nad Morze Czerwonym jest 42 stopnie. Jak ja to zniosę?

Później 

Dojechaliśmy do Madaby zobaczyć słynna mozaikową mapę. Trochę mnie rozczarowała, myślałam, że jest większa. Było już na tyle późne popołudnie, że chłopcy głodni w głowie mieli nie mapę, tylko obiad. Znaleźliśmy knajpkę i zjedliśmy za ciężkie pieniądze, nieadekwatne do czasu oczekiwania. Sałatka owszem, super, podają je tu z gorącymi dmuchanymi bułami prosto z pieca. Gorące i pachnące.

Po obiedzie szukanie miejsca na biwak nieopodal Madaby.

25.04.2010, niedziela

Nocowaliśmy w pięknym miejscu. Na wzgórzu, z widokiem na Morze Martwe, po drugiej stronie Izrael. Nie wiało, tylko, że tu bardzo szybko robi się ciemno. Ale i tak wczorajszego wieczoru nam wszystkim szybko chciało się spać, więc wieczór nie był dla nas długi. Dziś zjeżdżamy w depresję Morza Martwego. Zrezygnuje z kąpieli, nie chcę czuć później efektów słoneczka na całym ciele. Wystarczy, że pęcherze mam na dłoniach i stopach.

Potem czeka nas trekking w górskiej rzece do wodospadu. Nie mam ochoty. Może się wymigam, chociaż chłopaki już teraz nie chcą mi odpuścić.

Później 

Kurdę, dałam się namówić. I nie żałuję! Rewelacyjna wycieczka dnem kanionu rzeki Mujib, cały czas w wodzie, pod prąd. Na końcu wodospad i powrót tą sama drogą. Męskich rąk do pomocy miałam wkoło bez liku, hi hi, chłopaki pomagali jak mogli. Może nawet jakieś zdjęcia będą, bo Robert ambitnie taszczył aparat zapakowany w worek foliowy. A woda, mmm, jaka ciepła! Super. Super, super!

Zrobiliśmy mały popas na szybkie jedzonko w pięknych okolicznościach przyrody i jedziemy zwiedzać pozostałości twierdzy krzyżowców Al.-Karak. To ostatni na dziś punkt programu.

26.04.2010, poniedziałek

A jednak nie była to ostatnia atrakcja tego dnia. Robert wyczytał w przewodniku, że nieopodal Al.-Karak, w górach, znajduje się ośrodek SPA z gorącymi źródłami termalnymi. Ponieważ dzień był jeszcze młody uznaliśmy zgodnie, że tak i owszem, chętnie skorzystamy.

To, co tam zobaczyliśmy, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Szambo. Po prostu szambo! Wjazd płatny, pilnie strzeżony, spisywanie danych z paszportu, jakby to był co najmniej ośrodek rządowy. A tam… Olaboga! Oczywiście podział na łaźnie dla kobiet i mężczyzn, co mnie wyprowadziło z równowagi już na starcie. Bo nie miałam ochoty moczyć się w nawet najgorętszych źródłach w towarzystwie Arabek, tylko moich chłopaków. Napisałam „ łaźnie”, bo oni chyba na tych zasadach z tego przybytku korzystają. Ale dla mnie z łaźnia nie miało to nic wspólnego. Wszędzie kloaczny smród, woda szambiasto zielona, fuj! Wyjechaliśmy stamtąd najszybciej jak się dało. A miało być tak przyjemnie!

Nocleg znaleźliśmy nieopodal, w zacisznym miejscu nad rzeczką, pośród trzcin.

Wieczorem

Dziś zawitaliśmy do Petry. Petra od dawna budziła moja ciekawość. Zjedliśmy obiad i udaliśmy się do miasta nabatejczyków. Lepiej zwiedzałoby się po południu, bo w upale dnia słońce jest okrutne. Ale zdecydowaliśmy się na zwiedzanie od razu, bo lepiej rozbijać obóz przed zmrokiem.

Perta jest piękna. Zadziwiające, jak bardzo rozwinięta była myśl techniczna i estetyczna na początku naszej ery. Fasady wykute w czerwonych skałach, z takimi detalami, starannością i doskonałością robią wrażenie.

Było gorąco, dni są tu upalne,  a słońce niemiłosierne, zwłaszcza dla mego bladego lica. Mimo, że noszę czapkę i koszulę z długim rękawem, nie uniknęłam poparzenia stóp. Piecze i swędzi, chyba będę musiała od jutra zakładać moje błotne buty, i ta wizja nie jest przyjemna. Ale chyba wolę gotować stopy niż je dalej smażyć.

Po obejrzeniu tego, co było w zasięgu naszych możliwości, dojechaliśmy do Mariusza, który czekał w miejscu planowanego noclegu. Przyjechaliśmy wcześniej niż chłopaki, bo oni zapuścili się głębiej w Petrę niż my, mieli więc dotrzeć tu później.

Obóz powstał raz dwa trzy. Nastawiłam wodę na herbatkę, wykąpaliśmy się – woda nagrzała się dziś do temperatury luksusowo ciepłej. I tak, uradowani miło rozpoczętym wieczorem zabieraliśmy się właśnie do przyjemnego biwakowania, kiedy podjechał biały pick-up i wysiadł z niego człowiek, który zepsuł nam ten misternie uknuty plan. Okazało się, że rozbiliśmy namiot na terenie parku archeologicznego i, krótko mówiąc, nie ma tu dla nas miejsca…

Dopadła nas wścieklizna, Marek opieprzył Mario za brak organizacji. Chłopaki podjechali w momencie, kiedy kończyliśmy pakowanie manatków. Byliśmy na tyle wkurzeni, że nie chciało nam się drugi raz rozwijać całego majdanu i zdecydowaliśmy się na hotel.

Tak więc dzisiejszą noc spędzamy w warunkach bliższych nam nieco niż „ofrojdowe”.

Brak nam tylko towarzystwa pozostałych członków załogi. Spotkamy się rano, jutro mamy dotrzeć nad Morze Czerwone.

27.04.2010, wtorek

Jedziemy do Aqaby, zapomniana drogą przez pustynne, górskie tereny. Widoki niesamowite. Wszystkie kolory gliny – od jasnego piaskowca, przez czerwony po brunatny. Najdziwniejsze formy skalne maja te góry, krajobraz księżycowy. Pięknie jest!

Po zjechaniu na główna drogę pytamy chłopaków, którzy maja w posiadaniu przewodnik, czy warto zajrzeć może wieczorkiem do centrum Aqaby, bo kemping mamy za miastem. Radka głupotki cały czas nas rozbrajają, ale tym razem rozłożył nas na łopatki. Stwierdził, że „oprócz ruin jednego kościoła nic tam nie ma, można się więc będzie spokojnie urżnąć bez szkody dla zabytków”. Hahaha! W naszym aucie jak zwykle salwa śmiechu na taki komentarz.

Podążamy przez Dolinę Arabską. Pustynia piaszczysta. Jest 10.00 czasu pl. 30 stopni, 5255 km od domu.

29.04.2010, czwartek

Posiedzieliśmy dwa dni nad Morzem Czerwonym na kempingu, kilka km od granicy z Arabia Saudyjską. W sympatycznej leniwej atmosferze korzystaliśmy z tego, co dała natura i kemping. Radek i Robert ponurkowali trochę, Adam i my raczej w cieniu daszku z liści palmowych przy drinkach i pogawędce.

Drugiego dnia dosiadł się do nas mocno opalony tubylec, który przedstawił się jako miejscowy playboy, jak się później okazało właściciel ośrodka. Jako, że Radek dość mocno uległ wpływowi słońca, nabrał czerwonej barwy. Playboy nazwał go więc Tomato Friend, co nas oczywiście mocno rozbawiło, bo gość nawet nie wiedział, jak bardzo wstrzelił się  w sedno postaci Radzia. Cały team z Landrynki zyskał ostatecznie przydomek Tomato Group i tak już zostało.

Teraz Tomato Group zbiera się do odjazdu, a my już gotowi, czekamy w aucie na start.

Dziś przed nami rezerwat pustynny Wadi Rum. Jutro Damaszek i pojutrze ruszamy w drogę powrotną, do domu. Do Zuzi!

30.04.2010, piątek

Nie dziwię się, że przewodnik po Jordanii opisuje Wadi Rum jako jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie. Skaliste gliniaste góry mienia się różnymi kolorami kamienia, od jasnych piaskowych po fioletowe. Piasek pustyni też jest różnokolorowy, raz plażowo jasny, raz pomarańczowy jak na Saharze.

Pogoda nam dopisała, było 27 stopni, a nie, jak poprzedniego dnia w Aqabie, 38. Słońce nie paliło więc aż tak ostro, że nie chciałoby nam się wysiadać z samochodu. Pojeździliśmy więc parę godzin po bezdrożach pustynnej doliny przystając tu i ówdzie i robiąc zdjęcia. Auto grzało się niemiłosiernie, ale chyba po Maroku oswoiliśmy się na tyle z ta jego przypadłością, że nawet kontrolka „hot oil” nie zrobiła na nas dużego wrażenia.

Pospuszczaliśmy powietrze z opon i przez pustynne wydmy dało się wreszcie jeździć. Widoki naprawdę cudne i ta cisza…

Mariusz dostał zadanie znalezienia miejsca na obozowisko 150 km dalej w kierunku Damaszku, żebyśmy dziś mieli krótszą trasę.

Poźniej

Granicę jordańsko – syryjską przekraczaliśmy ok. 1,5 godziny. Próbowałam policzyć ilość kontroli, ale się w końcu pogubiłam. Było chyba 6 check pointów, pomiędzy nimi 5 różnych okienek. W każdym do wypełnienia inne dokumenty, bieganie z nimi do kolejnego wyższego ranga kapitana jakiegoś po pieczątkę lub podpis. I opłaty, znowu wysokie jak haracz. Ale poszło.

Po zadekowaniu się na znanym już nam jedynym w Syrii kempingu w Damaszku zjedliśmy szybki obiad, prysznic, garnitury i w miasto. 6 osób z kierowca w małej osobówce? Proszę bardzo, dla syryjskich kierowców to pestka.

Stare centrum Damaszku mnie rozczarowało – oprócz 2 starych kolumn zwieńczonych jakimś tam stylem prastarym i dużego meczetu z ichnimi wewnątrz sakraliami – nic więcej. Wąskie uliczki starówki nakryte zielenią, wypełnione sklepikami z przeróżnymi lokalnymi gadżetami mniej lub bardziej kiczowatymi, miały jakiś swój urok. Tylko, że tego się nie zwiedza, tam się przechadza. Nie zajęło nam to wiele czasu. Wciągnęliśmy, po pysznym kebabie i taksówka, która na pierwszy rzut oka nadawała się tylko na złom, wróciliśmy wczesnym wieczorem na nasz kemping.

Pożegnalna buteleczka Jasia Wędrowniczka nastroiła nas odpowiednio do snu i zgodnie, dość wczesna porą, poszliśmy spać.

Wyjazd zaplanowaliśmy na 6.00. Czasu pl oczywiście.

01.05.2010, sobota

Poranne rytuały odprawiliśmy jak co dzień, fakt powrotu do domu niczego nie zmienił, tyle tylko, że wstaliśmy nieco wcześniej. I tak o 6.10 czasu polskiego, w promieniach porannego słońca i w temp. 13 stopni opuściliśmy gościnny Damaszek.

Z chłopakami jedziemy do granicy, potem się pewnie rozstaniemy. Chcemy jak najszybciej być w domu, a ich samochód niestety nieco wolniejszy jest. Szkoda, bo naprawdę fajni z nich towarzysze w podróży. Ale mamy nadzieję, że to nie ostatnie nasze spotkanie z Grupą Tomato.

Śmigamy zatem w kierunku granicy z Turcją.

Epilog

Do domu wracaliśmy 2,5 dnia. Jak sie okazało, nasze auto wcale nie było szybsze od auta Tomato Grupy, grzało się na każdej górce, co wprowadzało nas w stan dość nerwowy.

Ale za to mieliśmy towarzystwo w trasie.

 

Pech chciał, że tuz przed Ankarą chłopakom padła pompa od sprzęgła, dalsza jazda okazała sie niemożliwa. Podjęta na miejscu wspólna akcja przywracania sprawności auta nie przyniosła rezultatu. Pozostało nam doprowadzić Landrynkę z załogą do Ankary, aby tam następnego dnia mogli szukać pomocy technicznej. My, pożegnawszy się, ze łzami w oczach pojechaliśmy dalej.

Awaria okazała sie na tyle nieskomplikowana, że po kilkunastu godzinach postoju nasi dzielni koledzy naprawili pompę i, bez dalszych przeszkód, kilka godzin po nas, dotarli do kraju.

 

 

Obejrzyj zdjęcia z wyprawy